Oto koniec tego bloga. Zapraszam na Skra▼▼ki!

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Biuro Dusz Znalezionych

♫ Lana Del Rey - Young and Beautiful (The Great Gatsby ver.)

Nadniebny Pociąg
Nie myślałam wiele. Pewnego dnia poczułam po prostu, że muszę opuścić swój dom. Teraz przypominały mi się słowa mojej przyjaciółki, która zawsze powtarzała, że niemyślenie prowadzi jedynie do wielkiego, ciemnego lasu. Podejrzewam, że chodziło jej o jakąś skomplikowaną metaforę, której jak zwykle nie zrozumiałam. Później jednak miałam co do tego wątpliwości - naprawdę znalazłam się w wielkim, ciemnym lesie. Tułałam się wiele dni i nocy. Nie wiem ile konkretnie, bo straciłam rachubę. Po prostu szłam przed siebie. Na szczęście należę do rasy porcelanowych, nie potrzebuję więc tego, co ciepłe stworzenia do przeżycia. W mojej wiosce Pori należę do Domu Farfurki, bo jestem wykonana z umocnionego fajansu. Ktoś chyba chciał ze mnie zrobić pasterkę, na to wskazuje mój czepek i skromna sukienka oraz wiotka figura, jednak w końcu zamiast pastorałką, zostałam wykończona książką sklejoną z moją lewą dłonią. Kartki były z dziwnego rodzaju porcelany, giętkiej, więc dało się je przekładać. Nie były jednak zapisane.

Pewnego wyjątkowo słonecznego dnia w lesie zaskoczył mnie okrzyk. Odwróciłam się i zamarłam przerażona. Przede mną stał porcelanowy, ale z innego Domu - najpewniej Klasycznego. Swoją drogą, nie wiem dlaczego przywłaszczyli sobie określenie “klasyczny” skoro wyglądają jak wielkie bobasy. A ten przede mną wyglądał jak wściekły bobas, w podartych szmatach, z przepaską na jednym z oczu wyposażonych w ruchome powieki. Jego twarz i odsłonięte ramiona zdobiły liczne pęknięcia i zarysowania. W rękach trzymał gigantycznego lizaka z metalu. Moja wyobraźnia podsunęła mi obraz mojej piersi strzaskanej przez tę cudaczną broń.

- Ty - warknął. - Skąd przychodzisz?
- Jestem z Pori, zapewne jak i ty... - pomyślałam, że wspólne korzenie trochę go udobruchają.
- To śmieciowisko - syknął - nie jest moją ojczyzną.
Zaczęłam nerwowo pocierać dłonie.
- Ale ty z jakiegoś powodu też stamtąd wyszłaś - rzucił po chwili, cały czas celując we mnie lizakiem.
- Tak. Nie mogłam już wytrzymać - podchwyciłam szybko. - Rutyna prawie oddała mnie Śmierci - dodałam szczerze. 

W naszej wiosce każdy ma swoje miejsce w społeczności i może zajmować się tylko tym, co zostanie zatwierdzone przez Porcelanową Matkę. Moim zadaniem było projektowanie form dla nowych lalek Domu Farfurki. Na początku byłam zachwycona, ale szybko okazało się, że jestem niezwykle ograniczona przez zasady mojego Domu. Wielka księga z regułami prześladowała mnie w chwilach wolnych od pracy. Porporcje takie,a nie inne. Kształty takie, a nie inne. Teoretycznie powinnam być dumna, bo przecież każdy klan miał własne wytyczne dotyczące swoich członków, dzięki temu byliśmy rozpoznawalni. Jednak mi było mało. Chciałam prawdziwej kreatywności.

Wielki bobas chwilę taksował mnie wzrokiem. 
- Jak masz na imię? - zapytał już łagodniej, chowając lizaka za skórzane paski na plecach.
- Porpulina.
- Ja jestem Maks - odpowiedział.
Zmarszczyłam brwi.
- Nigdy nie słyszałam takiego imienia w Pori.
- Bo sam je sobie nadałem - wyszczerzył się do mnie. - Idziemy - zadecydował.
- Ale dokąd? - spytałam, a mój niepokój powrócił.
- Do Biura Dusz Znalezionych. Chyba nie chcesz tu w samotności czekać na Śmierć?
- Nie chcę - mruknęłam i podążyłam za dziwnym przewodnikiem.

Po kilku godzinach marszu dotarliśmy do czegoś, co wyglądało jak wielki plac zabaw (niezbyt popularna rozrywka wśród porcelanowych, jednak młode ciepłych stworzeń często korzystały z takich przybytków). Podzieliłam się swoją refleksją z Maksem.
- To jest plac zabaw - potwierdził. - Tyle, że opuszczony.
Domki i wieżyczki, biorąc pod uwagę moje dwadzieścia centymetrów wzrostu, i jego trzydzieści, nadawałyby się do zamieszkania.
- Zapraszam - powiedział i wskazał na pochylnię do jednego z domków.
Niepewnie ruszyłam do góry. Gdy dotarłam do framugi i przekroczyłam ją, okazało się, że w środku znajduje się wygodnie umeblowany pokój, chociaż z zewnątrz wszystko wyglądało jak opuszczony plac zabaw pośród lasu. Rozdziawiłam buzię.
- Hi-hi-hi, dziękuję! - zawołało jakieś ciepłe stworzonko, podlatując na wysokość moje twarzy i wystawiając język. Odleciało na środek pokoju i mogłam wtedy zobaczyć, że mam przed sobą najprawdziwszą wróżkę.
- Nazywam się Amutella i wołaj na mnie Amu. A ta magia to moja magia! - rozpostarła chude ramionka i zarzuciła dumnie swoimi czarnymi jak smoła włosami do kostek. Nie mogła mieć więcej jak dziesięć centymetrów wzrostu.
- Daj już spokój - burknął Maks, ale widać było, że też cieszył się, że ukryty pokój zrobił na mnie wrażenie.

- Witaj w Biurze Dusz Znalezionych - zaświergotała Amu i podleciała bliżej z furkotem zielonych skrzydełek. - Teraz będę twoją przyjaciółką - wybałuszyła swoje jadowicie zielone oczka.
- Ech... heh... To miłe - wydusiłam z siebie, czując się trochę niepewnie z nosem Amutelli prawie dotykającym mojej twarzy. - Ja nazywam się Porpulina i podobnie jak Maks uciekłam z Pori.
- Och, a więc odczuliście podobną formę ucisku niewinnych dusz! - Amu ścisnęła swoje policzki, sprawiając, że jej usta przypominały pyszczek ryby. - To znaczy, że na pewno się w sobie zakochacie!
Maks machnął dłonią parę razy, jakby odganiał się od natrętnej muchy. - Amu, daj już spokój z tymi swoimi teoriami spiskowymi, na litość Boru! 
Nie bardzo wiedziałam jak się zachować, więc powtórzyłam głupkowato: 
- Boru?
- No tak - odwrócił się do mnie Maks. - Bór to teraz nasza ojczyzna.

Przez kolejnych kilka dni nie dawałam Maksowi i Amu spokoju - pytałam o wszystko. Okazało się, że na placu zabaw mieszka o wiele więcej małych stworzeń. Więcej porcelanowych nie było, ale znalazły się za to wróżki (przynajmniej po jednej na każdy domek i wieżyczkę - ktoś musiał utrzymywać kamuflaż), trochę gadających gryzoni i mieszańców (na początku trochę się bałam niektórych z nich - jak kruka z ludzką głową - jednak po kilku tygodniach poznałam już całą ferajnę i większość polubiłam). Musieliśmy się trzymać razem. Chociaż nasz plac był ze wszech stron otoczony borem, nadal mógł się tu zakraść ktoś nieproszony. Większość z nas była przecież poszukiwana w miejscach i społecznościach, z których uciekliśmy. Mieliśmy co bronić, oprócz naszej wolności - naszego nowego domu. Było tu wszystko, co mogło być potrzebne: od wieżyczki zwiadowczej, przez kuchnię, po świątynkę. No właśnie, świątynkę.

Kruk z ludzką głową, o którym wspomniałam, był autorem świątynki. Powiedział nam, że Stwórca się od nas odwrócił, skoro musieliśmy uciekać, i teraz możemy liczyć tylko na Bór, który nas pocieszy, wykarmi i ochroni. Wyrzeźbił z kawałka pniaka Ducha Boru i wszystkich chętnych spraszał do modłów pod zjeżdżalnię, gdzie postawił figurkę. Jedna z wróżek została nawet kapłanką. Czasami przychodziłam na modły, bo mogłam wtedy poczuć naszą jedność. Ducha Boru czułam trochę mniej, ale to nie miało znaczenia. 

Maks często kłócił się z krukiem. "Naszym nadrzędnym celem powinno być odnalezienie sposobu na dostanie się do Nadniebnego Pociągu, który kursuje do lepszego świata, a nie modlenie się do wymyślonych przyjaciół!", wołał wtedy.

Muszę przyznać, że właśnie Maks zrobił na mnie największe wrażenie. Chociaż był porcelanowy i nie musiał martwić się o jedzenie, narażał się dla ciepłych stworzeń chodząc z nimi na polowania. Swojego gigantycznego lizaka, w którego został zaopatrzony jako “bobas” Domu Klasycznego, obłożył metalem, a o swoje pumpy i koszulę z krawacikiem nie dbał wcale. Maks podjął się także patroli okolicy. Czasem więc przychodził z nowym stłuczeniem na swoim porcelanowym ciele, a czasem z nowym “klientem” Biura Dusz Znalezionych.

Pewnego wieczora przysiadłam z nim w jednej z wieżyczek, a wróżka rozparta jak basza na daszku udawała, że nie słyszy naszej rozmowy.
- Maks, dlaczego właściwie bierzesz na siebie większość patroli i chodzisz na polowania? Dlaczego wróżki nie mogą pomagać magią, zamiast ciebie?
Mój przyjaciel siedział wygodnie oparty o ścianę wieżyczki i patrzył w las. Chwilę milczał.
- Wiesz, Pulinko, wydaje mi się, że tak po prostu powinno być - zmarszczył swoje malowane brwi. - Wróżki są potrzebne na miejscu, poza tym ich magia nie służy do zabijania. Na polowaniach mogłyby tylko trochę pomóc, a byłyby łatwym celem. Poza tym ciepłe stworzenia się męczą. Łatwiej je uszkodzić. Jeśli mnie trafi pazur, tylko się trochę pokruszę, a cieplak zaraz się rozkrwawi. 
Pokiwałam głową.
- A co, jeśli pokruszysz się tak, że Śmierć postanowi cię zabrać? - spytałam suchym głosem, nie patrząc na niego.
- Ach, bzdury opowiadasz, Pulinko! Ja przecież jestem niezniszczalny - zaśmiał się w głos.
Uśmiechnęłam się blado.
- A twoje oko? - szepnęłam.
Maks przestał się śmiać.
- Wtedy byłem jeszcze bardzo niedoświadczony - mruknął na swoje usprawiedliwienie. - To było moje drugie, albo trzecie polowanie. Wszyscy chcieliby usłyszeć, że straciłem je w walce z jakimś niedźwiedziem, a prawda jest taka, że... - przerwał i spojrzał na mnie. - Legendy o moim oku krążą różne, ale tobie powiem prawdę - orzekł. - Goniąc obiad cieplaków potknąłem się i wybiłem je sobie jakimś wystającym patykiem - uśmiechnął się krzywo. - Teraz to już chyba nie masz o mnie najlepszego zdania.
- Skąd - roześmiałam się z ulgą. - To znaczy, że dopóki znów się nie potkniesz, nic bardzo złego ci nie grozi.
Maks mrugnął do mnie, rozpromieniony.
- To teraz ty mi coś powiesz ciekawego - zarządził. - Co masz w tej swoje książce?
- Ach, nic - wzruszyłam ramionami i przekartkowałam mu ją na dowód.
- Mówiłaś, że brakowało ci kreatywności - zauważył - A więc mianuję cię naczelnym skrybą Biura Dusz Znalezionych!
Spojrzałam na niego zaskoczona. To naprawdę była świetna myśl! Chyba, że...
- Znaczy mam spisywać kto i kiedy przychodzi, i ile cieplaki zjadają?
- Nie - skrzywił się Maks. - To by było strasznie nudne! Zrób z tego opowieść.
- Z przyjemnością - odpowiedziałam i podałam mu dłoń na przypieczętowanie mojej zgody.
Maks chwycił moją dłoń i przyciągnął mnie do siebie. Gdybym miała ciepłe serce, na pewno zabiłoby szybciej. Mogę jednak zapewnić, że odpowiednik tego uczucia tłukł się w mojej piersi.
- Chcę, żebyś uśmiechała się częściej - szepnął mi do ucha. 
Trwaliśmy w objęciach jeszcze długą chwilę.

Następnego dnia rzeczywiście uśmiechałam się szerzej. Maks z pomocą skrzydlatych stworzeń zdobył dla mnie pędzelek, który zaczarowany przez Amu produkował tyle czarnego tuszu, ile potrzebowałam. Zaczęłam spisywać wszystko, od początku mojej przygody, a Amu mi kibicowała.
- Tak, pisz, dużo! - wołała, zataczając szaleńcze kółka nad moją głową. - To będzie dobra książka!

Dzisiejszego dnia postanowiłam wybrać się na polankę nie tak daleko od naszego placu. Postanowiłam napisać wiersz o szumiących na niej drzewach i pyszniących się kwiatach. Może to trochę nie pasować do formy tej książki, takiej opowiadanej, ale co tam. Piękno tej polanki to przecież też część mojego życia tutaj! Zaczynamy:

pośród zieleni
wiatr szumi piosenki
swoją piękną twarz
zwraca ku słońcu

kwiaty odpowiadają
drżeniem płatków
to nie pierwszy dzień
gdy tak


***

Kras drżącą dłonią przełożył kartkę książki, ale tekst wyraźnie urywał się na słowie “tak”. Położył swoje spiczaste uszy po sobie. Nie pierwszy raz w życiu widział roztrzaskaną lalkę, ale pierwszy raz widział ewentualny dowód na to, że ta lalka była żywa - i przez to nie bardzo wiedział co o tym wszystkim myśleć. W jego głowie zrodziło się mnóstwo pytań: “Co zgniotło lalkę? Czy czyha też na mnie? Gdzie znajduje się to całe Biuro?”. On, jako zagubiony elficzek (czyli podgatunek elfa niewielkich rozmiarów i o króliczym charakterze twarzy), też chętnie znalazł by się w bezpieczniejszym miejscu. Najbardziej jednak, z widoku porozrzucanych skorup, poruszyło go to porzucone przedramię z książką przyklejoną do porcelanowej dłoni. 
- Może tę książeczkę z rozbitą lalką zrodziła jakaś chora wyobraźnia - mruknął do siebie z nadzieją. - To przecież nie może być nic innego jak bardzo kiepski żart...

Nagle usłyszał głos.
- Pulinko! - ktoś wyraźnie przedzierał się przez krzaki. - Pulinko! - każdy krzyk zdawał się być bardziej histeryczny od poprzedniego. 
Kras zamarł, klęcząc z porcelanowym przedramieniem w dłoniach. Z pomiędzy zieleni wyłonił się wielki, porcelanowy bobas w potarganych szmatach, dzierżący gigantycznego, metalowego lizaka w dłoniach. Krzyk zamarł mu w gardle, gdy zauważył Krasa. Uniósł wyżej powiekę swojego zdrowego oka i omiótł wzrokiem scenę na polance. Potem jego spojrzenie przeniosło się na blade, porcelanowe przedramię oderwane od właścicielki, by w końcu spocząć na twarzy Krasa. Pusty wzrok przeszył elficzka na wylot. W oczach Krasa zaszkliły się łzy.
- Tak... tak mi przykro - szepnął. - Ja... ja tu przyszedłem, nie wiem co się stało... Sam się zgubiłem - pisnął.
Porcelanowy podszedł do niego i delikatnie wyjął z jego rąk książkę wraz z oderwanym przedramieniem. Chwilę wpatrywał się w ciszy w dłoń bez życia. Widać było, jak słowa walczą, by wydostać się z jego ust.
- Chodźmy stąd - wycharczał. - Tu jest niebezpiecznie.
Tuląc blade przedramię do piersi odwrócił się na pięcie, a Kras podążył za nim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz