Oto koniec tego bloga. Zapraszam na Skra▼▼ki!

sobota, 8 czerwca 2013

Do serca przytul porcelanę. Rozdział 1

Dla Niedźwiedzia

Nadniebny Pociąg
Na pięćdziesiątej ósmej kondygnacji jednego z kolorowych, powykręcanych domów, które stały wsparte na szarych bunkrach, żył sobie poeta wraz ze swoją lalką. Lalka była piękna i równie żywa, jak poeta. Niestety jednak, ze względu na swoją lalkowatość, składała się wyłącznie z porcelany i lnianych nici, które były jej blond-fryzurą po kostki u stóp. Poeta cierpiał. Kochał lalkę całą siłą swej rogatej głowy (był odmianą koźlęcia-diablęcia o wrażliwej duszy). A ona kochała jego, chociaż była rozmiaru jego przedramienia. I tak żyli sobie smutno - bo chociaż ich dom był pełen miłości, nie mogli tego uczucia skonsumować. Poeta-diablę nosił więc swoją wybrankę na ramieniu, zawsze, gdy tworzył kolejny wiersz. Wymawiał głośno strofy, a ona czasem coś dopowiadała. Tak powstawały tomiki, których sprzedaż przekraczała wszelkie wyobrażenia, biorąc pod uwagę, że jednak była to poezja, a nie przepisy na ciastka albo poradniki ogrodnicze.

Młody wierszokleta był w takich momentach szczęśliwy. Po udanym wierszu siadał z lalką na kanapie i snuł opowieści o podróży, w jaką na pewno kiedyś ją zabierze. Kiedy jednak zaczynał delikatnie gładzić jej porcelanowe piersi przez sukienkę, żar gasł, przybierając chłodny posmak porcelany.
- Ratiru, moja droga - mawiał wtedy. - Zrobię nam kakao.
Mówiąc "nam" miał na myśli siebie, bo Ratiru nie musiała jeść ani pić.
- Pomtikanie, chętnie ci potowarzyszę przy podwieczorku - odpowiadała mu najczęściej, w głębi swej lalczynej duszy cierpiąc katusze. Chciała uszczęśliwić swojego poetę, ale jej porcelanowe ciało na to nie pozwalało. Często zastanawiała się jak to jest mieć skórę i czuć, a częściej nawet dlaczego w ogóle opuściła porcelanową wioskę na ramieniu pewnego rogatego barda...

Portret Ratiru. Rys. Winter Violenthine
Pewnego dnia wielkie uczucie Ratiru zostało wystawione na próbę - Pomtikan przyprowadził do domu demonicę Kamapię. Tak naprawdę nie było to jej imię, ale nie chciała podać tego, które nadali jej rodzice. Kamapia była piękna, właściwie wyglądała jak powiększona Ratiru. Różniły się tylko skrzydłami ważki, które demonica chowała skromnie na plecach. 
Kiedy ważkowa panienka przychodziła, Ratiru miała zamykać się w swoim pokoju za podwójną ścianką w kredensie. Pomtikan tłumaczył jej, że Kamapia jest tu tylko po to, by ratować jego miłość do Ratiru.
- Dlatego wybrałem tę tak podobną do ciebie! - zapewniał.
Lalka nie rozumiała do końca w jaki właściwie sposób demonica ratuje ich uczucie. Dlatego też pewnego wieczora postanowiła to sprawdzić. Wyjrzała przez uchylone drzwiczki kredensu i zobaczyła jak Pomtikan gładzi pierś Kamapii, a jego żar nie gaśnie, tylko wzbiera na sile. Po chwili, wśród westchnięć, nawet nie wspomniał o kakale.

Ratiru, gdyby mogła, zapewne uroniła by kilka łez, uderzyła pięścią w ścianę, albo chociaż zbladła. Niestety dwie z tych rzeczy były niemożliwe, a środkowa mogłaby jej odłupać rękę. Dlatego ograniczyła się do cichego piśnięcia i spakowania swoich trzech najlepszych sukienek oraz odrobiny mydła (by mieć je czym uprać) do skórzanej walizki. Postanowiła wyruszyć na spotkanie swojego Stwórcy, który, w jej mniemaniu, spartolił robotę powołując do życia Ratiru i jej podobnych.

Gdy zapadła noc, a Pomtikan pochrapywał w ramionach Kamapii, lalka, cicho niczym myszka, wymknęła się na most prowadzący z ich balkonu na balkon sąsiedniego budynku. Lekko wskoczyła na wyszczerbione drewniane deski, kołyszące się swobodnie nad przepaścią. Nie bała się, że spadnie i się potłucze. Kolorowa część budynków znajdowała się w sferze księżycowej - przyciąganie tutaj było słabsze niż ziemskie, w okolicach szarych bunkrów na dole, i Ratiru mogła swobodnie płynąć po podejrzanym moście. Pstryknęła trzy razy palcami. Po chwili podleciał do niej rydwan zaprzężony w pegaza, którego sierść połyskiwała niczym białe złoto. 

Skrzydlaty koń rozejrzał się zdezorientowany, by po chwili zauważyć małą Ratiru u swoich kopyt.
- Dobry wieczór, panienko - zarżał. - W czym mogę pomóc?
- Proszę do Pałacu - szepnęła. - Potrzebuję audiencji - dodała.
Pegaz wytrzeszczył oczy, ale po chwili przypomniał sobie o swoich dobrych manierach i grzecznie zaoponował:
- Panienka raczy żartować. Pan Hodżo nie przyjmie panienki o tej porze...!
Ratiru spojrzała na niego tak chłodno, jak tylko potrafią to porcelanowe oczy.
- Do Pałacu - syknęła przez zęby.
Chcąc-nie chcąc, pegaz wziął lalkę na pokład i poleciał, po drodze słysząc nad łbem turkot Nadniebnego Pociągu. Gdy dotarli na miejsce, Ratiru odśpiewała mu zapłatę we wlazłkotkach i ruszyła w stronę wejścia do Pałacu, którego strzegli dwaj senni strażnicy.
- Proszę o audiencję - powiedziała wielkim głosem. 
Jeden ze strażników spojrzał na nią półprzytomnie i otworzył prawie najmniejsze drzwiczki wbudowane w główną bramę, która składała się z drzwi wszelkich rozmiarów - w końcu miała służyć wszystkim mieszkańcom.
- Będzie musiała panienka przeczekać noc w Wielkim Przedpokoju - mruknął strażnik.
Ratiru kiwnęła głową i weszła do środka.

Nigdy wcześniej nie widziała tak żywego wnętrza. Ściany Wielkiego Przedpokoju składały w kopułę z wielkiej klatki na kanarka, która zdawała się być wciśnięta w ogromny zagajnik krzaków - spomiędzy żelaznych prętów wystawały miliony liści. Salę wypełniał cichy świergot ptaków ukrytych w tej wielkiej roślinie. Nie istniała główna klatka schodowa, tylko pogrążone w chaosie kręte złote schodki, prowadzące do, niewidocznych pośród liści, drzwi. Pod sufitem zwisał na łańcuchach wielki, ptasi pręt. Brakowało jednak gigantycznego kanarka. Zamiast niego, na pręcie znajdowały się tysiące świec, których wosk skapywał do pokaźnej czary na środku Wielkiego Przedpokoju. Czara była cały czas podgrzewana, tak, by wosk nie zaschnął na jej dnie.

Ratiru pokiwała głową z uznaniem i usadowiła się na jednym z wielu krzeseł w różnych rozmiarach porozrzucanych po sali. Znalazła jedno, które było tylko nieco dla niej za duże. Ponieważ nie miała mięśni, które mogłyby jej zesztywnieć, ani oczu, które mogłyby podpuchnąć, nie martwiła się spędzeniem nocy na niewygodnym krzesełku. Zanim jednak zdążyła się zatopić w myślach, usłyszała kroki. Nie niosły się zbyt donośnie, bo ściany sali składały się przecież z liści. Nadal jednak Ratiru mogła pośród delikatnego świergolenia rozróżnić twarde tup-tup-tup. Odwróciła się gwałtownie. Kilka kroków od niej stał kilkunastoletni ludzki chłopak w pikowanym, jedwabnym szlafroku. Rude, średniej długości włosy opadały mu na zmęczoną twarz. Chłopak nachylił się nad czarą z woskiem i nabrał go trochę do szklanki, którą trzymał w dłoni. Potem jednym haustem wychylił zwartość. Ratiru odchrząknęła. Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.
- Dobry wieczór panu - zaczęła Ratiru. - Czy pan też czeka na audiencję?
Twarz młodzieniaszka rozjaśniła się. 
- A u kogo, jeśli mogę spytać? - powiedział figlarnie.
- Ależ... oczywiście, że u Pana Hodżo - prychnęła lalka. - U kogoż by innego?
- Ach, racja... - mruknął. - Myśli pani, że taki burak jak on, który każe tu pani czekać na siebie całą noc, zasługuje na to, żeby mu organizować audiencje?
Ratiru rozdziawiła usta.
- P...pan nie powinien tak mówić o Panu Hodżo - wyrzuciła z siebie niespokojnie. - To przecież nasz Stwórca i...
- Dobrze, już dobrze - roześmiał się rudzielec i podsunął sobie krzesło, by usiąść obok Ratiru. Na jego szyi zabłyszczał złoty medalion z wygrawerowanym półksiężycem, na którego tle znajdował się fragment róży wiatrów wskazujący północ i południe. - To co panią do mnie sprowadza?

Ratiru otworzyła szerzej swoje porcelanowe oczy. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że znak na medalionie to przecież niezbity dowód na to, że ma przed sobą Stwórcę.
- Panie Hodżo - zaczęła, wstając. - Jestem bardzo wdzięczna, że zgodziłeś się mnie przyjąć w tak... eee... niesprzyjających warunkach. Niestety jestem zmuszona złożyć reklamację.
Hodżo podniósł brwi, ale wesołe iskierki nadal igrały w jego oczach.
- Ja, to znaczy my, to znaczy porcelanowi ludzie... - Ratiru z wrażenia poplątał się język. - My jesteśmy źle stworzeni. Mamy zimne ciała, które nie mogą dać miłości naszym ukochanym... - głos ugrzązł jej w gardle i spuściła wzrok.
Stwórcy uśmiech spełzł z twarzy. Spojrzał badawczo na lalkę. Przez chwilę potem wpatrywał się w podłogę, jakby chłonąc uczucia Ratiru, które buzowały w jej zimnym torsie.
- Ratiru ja... - zaczął. Znał jej imię - przecież ją wymyślił. - Jest mi bardzo przykro, że tak to wyszło. Myślałem, że porcelanowym wystarczy porcelanowa miłość. Czy jesteś pewna, że ty sama chcesz takiej miłości, a nie ciepłe stworzenie, z którym się związałaś?
Ratiru spojrzała na niego zaskoczona. Nigdy nie myślała o tym w taki sposób. Nigdy nie zastanawiała się, czego potrzebuje, bo miała wrażenie, że niczego jej nie brakuje. Widziała tylko cierpienie swojego poety, które chciała ukrócić. Zaraz jednak przypomniała sobie rozanielone oblicze Kamapii, gdy obejmował ją Pomtikan, i zrozumiała, jak bardzo chciałaby być na jej miejscu.
- To ja chcę. On i ja - orzekła.
Stwórca westchnął.
- Naprawdę jest mi bardzo przykro, ale nic nie mogę zrobić.
Lalka spojrzała na niego z ogniem w oczach.
- Jak.. jak to? - wydukała. - Przecież...Jesteś Stwórcą, panie! Musisz odmienić mój los!
- Muszę? - rudzielec uniósł brwi. - Jedyne, co muszę, to trzymać się zasad, które sam ustaliłem. Stworzyłem cię jako piękną porcelanową lalkę i tak jesteś zapisana na kartach historii tego świata. Jeśli to coś zmieni, mogę cię zaprosić, byś zamieszkała ze mną w Pałacu albo zachęcić byś w inny sposób sama zmieniła swój los.

Ratiru czuła jak w środku wybuchają jej fajerwerki. Zmienić swój los? Co to właściwie miało znaczyć? Lalka nie wiedziała tego i jedyne, o czym marzyła, to żeby znaleźć się w ramionach Pomtikana. Z drugiej strony podświadomie czuła, że tam nie ma już dla niej miejsca. Przymknęła na chwilę oczy.
- Wracam do mojej wioski - szepnęła.
- Masz moje błogosławieństwo na drogę - powiedział Hodżo. - Tylko pamiętaj, żeby otworzyć drzwi, kiedy zapuka do nich ten jedyny - dodał i mrugnął porozumiewawczo.
Ratiru zmarszczyła brwi. Po chwili jednak dygnęła i podziękowała:
- Cieszę się, że mnie przyjąłeś, panie.
- Cała przyjemność po mojej stronie, Ratiru.
Lalka ruszyła w stronę drzwi, a kiedy już naciskała na klamkę, Hodżo zawołał za nią:
- Jak skończy ci się mydło, to zapraszam!
Ratiru obróciła się zszokowana, ale Hodżo już nigdzie było. "On coś knuje", przemknęło jej przez myśl, gdy opuszczała progi Pałacu.

Ratiru skłamała. Wcale nie miała zamiaru wracać do swojej wioski nazywanej Pori. "Tam nie czeka mnie już nic ciekawego", myślała, przesuwając w wyobraźni kolejne obrazy ze swojej małej ojczyzny. Pochodziła z szanowanego klanu, była przyuczana na malarkę. W tej roli byłaby niemal jak Stwórca - porcelanowi przecież nie powstają ot tak, od razu gotowi. Każdy z klanów w wiosce ma własną mini-fabrykę i fachowców. Części nowych porcelanowych składane są przez naczelnego inżyniera, a potem malowane przez naczelnego malarza. Naczelny krawiec i fryzjer też są obecni przy stworzeniu.

Lalki w Pori bardzo różnią się w swojej fizjonomii - dla przykładu, klan Ratiru jest przychylny zwiewnym pięknościom, natomiast lalki z domu obok, zwanego Domem Herbacianego Liścia, lubują się w niewielkich, krępych kształtach obleczonych w kimona. Iskrę życia nowym porcelanowym wdmuchuje się przez nos, poprzez pocałunek Porcelanowej Matki, która, jako jedyna z porcelanowych, została obdarzona tą zdolnością, i jako jedyna mieszka w wiosce samotnie. Jest protoplastą porcelanowej rasy, która powstała stosunkowo niedawno, i wyszła nie z przydomowej fabryczki, a spod rąk samego Hodżo.

Myślałby kto, że Stwórca nie ma tu już nic do gadania, bo zrobił sobie samowystarczalną fabrykę. Krąży jednak plotka, że czasem Hodżo, z pomocą swych dziwnych zdolności, miesza w głowach mieszkańców Pori, żeby powstały lalki takie, jakie on sobie umyślił.

"Czy lalki umierają?", pomyślała Ratiru, wspominając pytanie, które zadała Porcelanowej Matce, gdy ta wzięła ją na rozmowę od razu po stworzeniu, mającą zadecydować o jej przyszłym zajęciu w Pori. "Och tak, Śmierć nie zapomina tutaj o nikim", wspominała dalej lalka. "Czy to znaczy, że przygniata nas czymś ciężkim?; Och nie, po prostu wyjmuje z nas iskrę tą swoją obrzydliwą kosą".

Później Ratiru dowiedziała się, że ma zostać nowym naczelnym malarzem w swoim domu (zwanym Domem Filiżanki). Jej rodzina świętowała przez trzy dni i noce. Ale zanim jeszcze porcelanowa blondyneczka nauczyła się podstaw swego fachu, do wioski zawitał rogaty bard i uwiódł ją, a  potem wywiózł w siną dal. Oczywiście wszystko odbyło się w wielkiej tajemnicy, bo prędzej jej klan oddałby ją Śmierci, niż pozwolił wyjechać. Należało spojrzeć prawdzie w oczy - Ratiru była zdrajczynią swojego domu i nie mogła tak po prostu wrócić do wioski. Postanowiła więc, że zatrzyma się w najbliższej osadzie, w której znajdzie pracę i dach nad głową. W końcu nawet porcelanowej lalce nie wypada biegać nago po lesie (gdy suknie się już rozpadną) tylko dlatego, że od tego nie umrze.

Blondyneczka nie musiała daleko szukać. Kilka piosenek dalej (Ratiru mierzyła odległości w piosenkach, które nuciła pod nosem) trafiła do miasteczka, na którego centrum składał się okrągły plac z fontanną. Na kamiennym cokole pyszniła się wielka ryba, a z jej pyska sączyła się błyszcząca woda. Ratiru przypatrywała się chwilę posążkowi, zastanawiając się, czy nie byłby ładniejszy, gdyby podkreśliła mu trochę oczy czarną farbą.

- Panienka nowa? - usłyszała obok siebie miękki głos. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła kogoś, kto przypominał jej trochę Pomtikana. Miał kopyta i różki, jak on, jednak nogi nieznajomego były zdecydowanie kozie, podczas, gdy jej ukochany miał ludzkie. Był też o wiele niższy, sięgała mu prawie do ramienia, a nie jak Pomtikanowi, do połowy uda. Poczuła ukłucie w sercu, którego fizycznie nie miała. Struktura wewnątrz niej przypominała trochę beton, bo była bąbelkowa - bardzo wytrzymała, ale na serce raczej nie byłoby w niej miejsca.

- Pan... jest koźlęciem-diablęciem? - spytała sucho.
- Ależ skąd - prychnął urażony nieznajomy. - Jestem satyrem! Poważnym satyrem! A ty... Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak ty, panienko!
Ratiru uniosła namalowane brwi. Postanowiła szybko wykorzystać sytuację.
- Bardzo przepraszam, ja pochodzę z rodu porcelanowych, nazywam się Ratiru - powiedziała i wyciągnęła dłoń do satyra.
- Mów mi Anget Syrion. Albo wybierz jedno imię z tych dwóch - uśmiechnął się i oddał uścisk.
- Szerze mówiąc, Syrionie, jestem nowa, i to w potrzebie. Czy wiesz gdzie mogłabym znaleźć pracę? - wypaliła porcelanowa.
Satyr podkręcił wąsa, który niezwykle przypominał cienki, pokręcony drucik przyklejony do jego twarzy.
- Z chęcią przyjmę cię do swojego warsztatu.
Ratiru spochmurniała.
- Nawet nie spytasz o moje kwalifikacje? - spytała podejrzliwie.
Syrion pokręcił głową z dezaprobatą.
- Kiedy zobaczysz mój warsztat, i to, co sprzedaję, zrozumiesz, że sama Twoja obecność za ladą będzie mi świetną reklamą.

Porcelanowa dziewczyna podążyła więc za satyrem, choć z duszą na ramieniu i palcami lewej dłoni mocno zaciśniętymi na walizce. Gdy podążali uliczkami miasteczka, Ratiru zauważyła, że domy nie są wiele większe od tych, które pamiętała z Pori.
- Kto tutaj mieszka? - spytała.
- Głównie satyry i myszoludzie. Czasem trafi się gnom, ale to raczej we wschodniej części Patapoku, gdzie jest też pokaźny targ. Chociaż są sprytne jak cholera, można z nimi zrobić dobry interes. Jeśli tylko ma się trochę oleju w głowie. - Przy tych słowach wypiął dumne pierś.
Ratiru miała ochotę przewrócić oczami, ale nie zrobiła tego.
- Patapok to nazwa miasta? - dopytała.
- Ależ oczywiście! Co ty, nie wiedziałaś gdzie idziesz? - satyr spojrzał na lalkę podejrzliwie. Sekundę później rozchmurzył się, bo dotarli pod drzwi jego sklepu.

Lalce z wrażenia wypadła z rąk walizka. Podeszła do szyby na tyle blisko, że aż stuknęła w nią nosem. Na wystawce siedziały na małych krzesełkach i fotelikach, przy stołach i na sztucznej trawie... porcelanowe lalki. Trochę pulchniejsze, mniejsze wersje jej samej. Ratiru, jak to się mówi, zapomniała języka w gębie. Za jej plecami chichotał satyr.
- No, moja droga, teraz już wiesz co miałem na myśli!
Rairtu otrząsnęła się trochę z szoku
- Dlaczego one się nie ruszają? - zapytała przestraszona, wskazując na najbliższą lalkę siedzącą na małym, bujanym foteliku. Satyr położył jej rękę na ramieniu i przybliżył twarz do jej.
- Bo nie są żywe, tak jak ty - szepnął. - Nie wiem kto cię zrobił, ani w jaki sposób dał ci życie, ale chętnie bym go poznał. Na razie jednak pozwól, że zaproszę cię do środka. - Teatralnym gestem otworzył drzwi.

Trochę niepewnie porcelanowa dziewczyna przekroczyła próg sklepu, na którego szyldzie napisane było “Lalkownia-cudownia”. Syrion oprowadził ją po wnętrzu: za ladą znajdowały się drzwi do pracowni, z której to schodami można się było dostać na górę, do skromnego mieszkania satyra, a jeszcze wyżej znajdował się strych.
- Odkąd moja najdroższa Misero odeszła, czuję się pusty w środku i jeszcze bardziej pasuję do moich lalek - powiedział smutnym głosem. - A do tego i interes ciężej idzie, bo nie tylko muzy brak, ale i wspaniałej sprzedawczyni... Do tej pory musiałem stać za ladą cały dzień, a pół nocy spędzać w warsztacie. Ale teraz wszystko się zmieni - uśmiechnął się do żywej lalki.

Ratiru otaksowała wzrokiem warsztat.
- Chętnie stanę za ladą, jednak w warsztacie też mogłabym pomóc. Co prawda nie znam się na budowie lalek, ale mogę podać kilka pomysłów. Umiem też malować lalki - wymieniła szybko.
- Wspaniale się składa! - Syrion aż klasnął w ręce. - Taki przypadek, Ratiru, to naprawdę dar od Stwórcy!
Lalka, słysząc te słowa, zesztywniała, o ile porcelana może być jeszcze bardziej sztywna.
- Problem tylko leży w tym, że... nie mam zbyt pokaźnych dochodów, więc mógłbym ci płacić najwyżej dziesięć wlazłkotków tygodniowo - odpalił satyr. - To daje czterdzieści miesięcznie, plus bonusy przy okazji świąt. Do tego dostaniesz pokój na strychu, który przedzielony jest od składu rupieci piękną bordową draperią. Nie jest tam najcieplej w zimie, ale mogę...
- Zgadzam się - przerwała mu lalka, chociaż zaproponowane przez niego warunki urągały wszelkim prawom pracowniczym; płaca minimalna wynosiła sto pięćdziesiąt wlazłkotków miesięcznie. - Na pewno się domyślasz, że nie muszę jeść ani pić, nie jest mi też zimno, ni gorąco. Wlazłkotków potrzebuję jedynie na podróże, suknie i mydło, no i może trochę lnu, jak mi się włosy przetrą.
Satyrowi pojaśniała twarz.
- Ale, chcę dodać do tego wszystkiego jeden warunek. - Podniosła palec wskazujący prawej dłoni, patrząc na Syriona z ogniem w oczach. - Chcę dostawać gratis odpadki z twojego warsztatu, które będą się jeszcze nadawać do użycia.
Satyr zmarszczył czoło,
- Po co ci to? - mruknął niepewnie.
- Dopóki będę od ciebie dostawać czterdzieści miesięcznie, to chyba nic ci do tego, za przeproszeniem - uśmiechnęła się nieprzyjemnie. - Na pewno nie założę konkurencyjnego sklepiku, o to się nie martw. Nie interesuje mnie sprzedaż moich nigdy-nie-ożywionych braci i sióstr.
Syrionem wstrząsnęły dreszcze.
- Skoro tak przedstawiasz sytuację - powiedział - witaj na pokładzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz