Oto koniec tego bloga. Zapraszam na Skra▼▼ki!

wtorek, 28 maja 2013

Spragnione gwiazdy. Rozdział 2

Nadniebny Pociąg
Niepewna panujących tu zwyczajów zapukałam delikatnie do drzwi od wieży. Nikt nie odpowiedziała, za to drzwi same się otworzyły. Chwilę zbierałam w sobie odwagę, by w końcu przejść przez próg. W środku znajdowało się kilka żerdzi, na których spoczywały cztery dorodne pawie. Dwa z nich schowały głowy pod skrzydła i najwyraźniej spały, a dwa pozostałe ożywienie o czymś dyskutowały. Podeszłam bliżej i nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić powiedziałam:
- Dobry wieczór...

Pawie przerwały swoje głośne dysputy i popatrzyły na mnie z wyrzutem. Jeden z nich wrzasnął:
- Jak możesz tak cicho się zachowywać? Chcesz zbudzić naszych przyjaciół?- odwrócił bokiem głowę, by móc we mnie wbić świdrujące spojrzenie (jak wiadomo ptaki nie są w stanie patrzeć na kogoś lub coś na wprost z tej prostej przyczyny, że mają oczy po bokach głowy).

Drugi z nich widząc moje zakłopotanie i chcąc zmienić temat zapytał uprzejmie:
- Jak się nazywasz, chłopcze?
Już chciałam powiedzieć, co myślę o takim zwracaniu się do mnie, kiedy przypomniałam sobie o iluzji.
- Wi... Nake, proszę pana- w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Specjalnie podniosłam głos i bardzo dobrze, bo drugi paw wyraźnie się uspokoił.
- Hmm...nawet ładne imię jak na człowieka- stwierdził paw- ja nazywam się Moldegunbukkilawaz, a mój przyjaciel Hawerfatelkastek.
- Miło mi... Wasze imiona też są ładne - powiedziałam tak nie z chęci przesadnej uprzejmości, ale naprawdę mi się spodobały.
- Taak. Powiedz mi, człowieku, czy jesteś w stanie chociaż je powtórzyć?- spytał Hawerfatelkastek.
- Nie bardzo...- zarumieniłam się trochę.
- Ludziom zawsze podoba się to, czego nie potrafią wymówić- orzekł sentencjonalnie paw.
Drugi z nich dodał zaraz:
- Nie martw się, możesz mówić skrótami: Mold i Hawer.
Uśmiechnęłam się niepewnie w odpowiedzi, po czym spytałam:
- Czy panowie pracują na nocną zmianę? Bo Dao powiedziała, że mam się z wami zabrać...
Pawie spojrzały po sobie i po paru porozumiewawczych mrugnięciach powiedziały chórem:
- Lecisz z nami!
- No to kto mnie zabierze?- zapytałam
- Sam się zabierzesz!- ze śmiechem odparł Hawer. Zszedł ze swojej żerdzi i potoczył się w stronę ściany. Otworzył w niej niewidoczne na pierwszy rzut oka drzwiczki i wyjął dwa wielkie papierowe skrzydła z szelkami i dziób na gumce. Żeby wyrazić się delikatnie- szczęka mi opadła.

Hawer podszedł do mnie i założył mi na plecy szelki ze „skrzydłami”, a na twarz dziób i powiedział:
- To - wskazał na papier - pozwoli ci latać, a to - złapał za tekturowy dziób - pozwoli ci sterować lotem - wyraźnie z siebie zadowolony wrócił na swoje miejsce na żerdzi.
Dodał po chwili:
- Za pół godziny wyruszamy. Moldegunbukkilawaz, naucz chłopaka latać, bo się biedak zabije - całość wypowiedział tak, jakby ustalał, o której spotkamy się na herbatce u Cioci Kloci.
Przyznaję szczerze, że takiego obrotu spraw się nie spodziewałam.

Mold urwał kawałek żerdzi ponad nim, ujął ją w skrzydło, machnął nią i powiedział tonem starego, znudzonego belfra:
- Ręce dajesz tu - bezwiednie chwyciłam za dwie papierowe rączki skrzydeł - poruszasz w ten sposób - zaczęłam energicznie machać rękoma - kiedy chcesz skręcić w lewo albo prawo robisz tak - moja głowa zaczęła się obracać w prawo i lewo - a jeśli chcesz polecieć wyżej musisz zrobić tak - moja głowa wystrzeliła w górę, jakby miała dotknąć nosem sufitu - z kolei jeśli musisz wylądować musisz zrobić tak - chcąc nie chcąc wykonałam piękny, podręcznikowy wprost, przysiad.
- Chyba starczy- stwierdził Mold.
- Miejmy nadzieję- burknął Hawer - Lecimy!- machnął skrzydłami i poleciał w stronę dużego, okrągłego okna.

Mold nadal trzymając kawałek żerdzi poleciał za Hawerem. Ja tuż za nimi, za sprawą „zdolności przekonywania” Molda. To było chyba najdziwniejsze uczucie w moim życiu. Lot, którego prawie nie da się opisać. Moje papierowe skrzydła szeleściły cicho, pośród melodii nocnego powietrza.
- Jak pisklę, które wzbija się do nieba
Czujesz powiew oddechu świata.
To haiku, znacie tę formę? Ja ją uwielbiam - rozpłynął się Mold.
Ani Hawer, ani ja nie odpowiedzieliśmy nic. Przecudownie było tak płynąć. W końcu musieliśmy wylądować. Uderzyłam twardo stopami o ziemię. Od razu poczułam, że tego brakowało w lekcji Molda.

- Tak krótko?- jęknęłam z zawodem.
- Lecieliśmy całą noc... to jest krótko?- spytał podejrzliwie Hawer.
Faktycznie zaczynało świtać. Nie chciało mi się wierzyć, że aż tak szybko potrafi minąć czas...
- Nie mamy całego dnia, lecimy do ratusza!- zawołał Mold.
Zauważyłam, że z pierwszymi promieniami słońca padającymi na oba pawie, ich pióra zaczęły nagle tracić kolory... stawały się szaro popielate z brązowymi akcentami.
- Co się dzieje z waszym upierzeniem?- spytałam zdziwiona
Hawer popatrzył na mnie zimno i wysyczał:
- A jak myślisz?
- Daj spokój- zwrócił się do niego Mold - skąd ma chłopak wiedzieć? Nic się nie stało- powiedział do mnie z wymuszonym uśmiechem (nie wiedziałam, że ptaki potrafią się uśmiechać, a co dopiero robić to wymuszenie). - To jest coś, co męczy wszystkich tutaj- ciągnął- klątwa chorej krainy. Nikt się nie ustrzeże. Ty nie wiesz, co to znaczy być przeklętym, ale mam nadzieję, że mimo to pomożesz...- spojrzał na mnie smutno.
- Wystarczy tych czułości- uciął Hawer- czy pomoże czy nie, to jego sprawa. Mi to obojętne - orzekł to z miną pawia, któremu nie mogłoby jeszcze bardziej na czymś zależeć, bo by pękł.
- Pomogę, pomogę, przynajmniej spróbuję!- miałam już dość ciągłego wymuszania na mnie tej samej obietnicy.
Oba pawie popatrzyły na mnie z wdzięcznością i nadzieją, po czym się pożegnały.

- Mała rada od starego Hawera- mruknął na odchodnym paw- wymyśl sobie jakąś klątwę, która ciebie męczy. Będziesz bardziej wiarygodny, bo widzisz, niektórzy lubią wymuszać na innych zwierzanie się z rodzajów zaklęcia, które na nich ciąży... Nie pytaj czemu, czasem nie rozumiem niektórych stworzeń- wzniósł oczy do nieba w geście, który mówił: nie-pojmuję-tak-dziwnych-zachowań.
Oba pawie uniosły się pod chmury, by znaleźć wolny tunel powietrzny do ratusza, a ja zgodnie ze swym nawykiem patrzyłam jak znikają w przestworzach. Zaczęłam się zastanawiać nad udawaną klątwą... co by tu wymyślić? Musi to być coś, co będę w stanie udowodnić. Może później wpadnę na jakiś pomysł, stwierdziłam w myślach.

Rozejrzałam się w miejscu, w którym stałam. Malownicze pole, teraz obsypane iskrzącym się w słońcu poranka śniegiem. Dalej przede mną zarys miasta. Tam, skąd przyleciałam, było widać gigantyczny mur, który jak ponury demon górował nad senną krainą. Zrobiło mi się zimno i to bynajmniej nie z powodu pory roku. Nagle przypomniałam sobie o ptasim, papierowym wyposażeniu, które zapomniałam zdjąć. Zapłonęły mi policzki, kiedy pomyślałam o tym, co by było, gdybym w takim stroju wkroczyła do miasta. Najpierw szarpnęłam za dziób, ale nie zdążyłam go zdjąć, ponieważ spopielił mi się w rękach.

Przez chwilę stałam jak wryta patrząc na piach przesypujący mi się przez palce. Zrozumiałam po chwili, czego się pozbawiłam. Byłam w środku pola, nigdzie żywej duszy, a miasto daleko. Na oko dojście tam zajęłoby mi dwa dni, w zimie byłoby jeszcze bardziej długie i męczące, a ja nie miałam nawet wody. Gdybym nie spopieliła dzioba mogłabym tam polecieć i być na miejscu w godzinę. Teraz nie mam jak sterować lotem. Ale kto mógł przewidzieć? Kiedy udało mi się troszkę uspokoić pomyślałam, że nie wolno mi się tak od razu poddawać. Spróbowałam machnąć skrzydłami... puff, rozpadły się w pył. Teraz już moje resztki rozsądku krzyknęły: oto nadszedł czas paniki! Pierwsze co przyszło mi do głowy wyrzuciłam z płuc z impetem:
- Ja chcę do miaaasta!
Mój głos poszybował przez pustą przestrzeń jakimś nadprzyrodzonym sposobem tworząc echo. Nagle gdzieś na wysokości mojego pasa odezwał się zachrypnięty głos:
- A do jakiej dzielnicy dokładnie szanowny pan sobie życzy?

Udało mi się opanować podskok i siląc się na spokój spojrzałam na dół. Stał tam najprawdziwszy krasnolud. Tak po prostu. Nie było nikogo, teraz jest. I pyta do jakiej chcę dzielnicy, kiedy ja nawet nie wiem jak nazywa się samo miasto. Stwierdziłam, że pytanie skąd się wziął, albo czym chce mnie zawieźć, byłoby zbyt naiwne jak na mieszkańca tej krainy, więc ograniczyłam się do:
- Proszę do centrum.... ile to będzie?
- To zależy- krasnolud pociągnął nosem - w pierwszej klasie są wygodne fotele, własny przedział i gorąca czekolada, ale druga jest o wiele tańsza. Trzeciej nawet panu nie proponuję, jeszcze by się szanowny pan uszkodził, wśród trolli i skrzydlaków... To jak pan chce?
- Eee, poproszę pierwszą. To ile to będzie?- stwierdziłam, że skoro i tak nie mam pieniędzy to mogę zaszaleć. Podejrzewałam, że i tak będę musiała szybko spruwać, żeby uniknąć zmuszenia do odpracowania należności.
- Widzę, że pan lubi luksusy- krasnolud uśmiechnął się obleśne- To będzie sześć wlazłkotków.
- Sześć czego?- spytałam w miarę uprzejmie.
- Wlazłkotków, oczywiście- krasnolud taksującym wzrokiem zbadał mnie dokładnie, aż jego spojrzenie zatrzymało się na czubku mojej głowy. – Wszystko jasne!- ryknął ze śmiechem krasnolud- szanowny pan nie stąd, ha? Z Gór Siedmiu Wiatrów, mam rację?
Pomyślałam z ulgą, że jest to najlepsza wymówka dla mojej niewiedzy, jaką mogłoby się kiedykolwiek wymyślić.

- Jak... jak pan zgadł?- spytałam z krzywym uśmiechem.
-  Hmmm... nieznajomość naszego środka płatniczego i złote włosy. To wystarczy. – krasnolud wyszczerzył zęby.- A więc szanownego pana olśnię. U nas się płaci płatną piosenką. Słyszał pan o „Wlazł kotek na płotek”?
- Oczywiście - odpowiedziałam pospiesznie.
- A więc - ciągnął krasnolud - każda nuta wyśpiewana w celach płatniczych to kropla złota w pałacowym skarbcu. Jest to o wiele bezpieczniejsze i wygodniejsze niż noszenie przy sobie złotych monet, jak wy, chociaż nie zawsze miłe uchu...
- Chyba rozumiem - ledwo powstrzymałam się od śmiechu - więc wystarczy, że sześć razy zaśpiewam „Wlazł kotek”, tak?
- Właśnie tak. Swoją drogą mam nadzieję, że szanowny pan nie nazbyt fałszuje... - krasnolud po raz któryś z rzędu wyszczerzył zęby i mrugnął.
- Czy ma to jakiś wpływ na wartość piosenki? - spytałam zaniepokojona.
- Nieee... ale ma wpływ na mój słuch - krasnolud zrobił groteskowo nieszczęśliwą minę.
- No, my tu sobie gadu-gadu, a podróż czeka. Zapraszam - nagle machnął ręką, jakby otwierał drzwi i.... faktycznie je otworzył.
W powietrzu nagle ukazało się prostokątne „okno”, w którym było widać zarys fotela obitego skórą i światło kominka. Niewidzialne drzwi zachrobotały rozsuwając się do końca. Krasnolud skłonił się w usłużnym geście, a ja przeszłam przez nieistniejący próg.

Weszłam do przytulnego pokoiku z jednym oknem na całą ścianę, stoliczkiem, na którym parował kubek gorącej czekolady i fotelem oraz kominkiem, o których już wspominałam. Co ciekawe, przy oknie stała szkolna ławka z blatem, którego nachylenie przywodziło na myśl deski kreślarskie, przy niej krzesełko, a na niej metalowy talerz przykręcony do niej śrubą. Te akcesoria, jako jedyne, były przystosowane do rozmiarów krasnoluda.

Z lubością wcisnęłam się w fotel i zaczęłam siorbać gorącą czekoladę. Ciekawa poczynań krasnoluda odwróciłam głowę w stronę ściany z lustrem. Krasnolud usiadł na krzesełku i chwycił oburącz za talerz. Poczułam jak cały pokoik unosi się nieco, a potem delikatnie rusza do przodu, coraz szybciej i szybciej. W szybie było widać to, co już poczułam, czyli to, że pokoik jedzie. Niesamowite!, pomyślałam.

Przez chwilę rozmawiałam z krasnoludem o wszystkim co dzieje się w mieście. Dowiedziałam się, że wiedźma Gerta MacSpic to stara oszustka i należy jej unikać, że w centrum, do którego kazałam siebie zawieźć odbywa się Kudłaty Show, który jest warty obejrzenia, oraz tego, iż człowiek Kolt Abras ma piątą narzeczoną w tym roku. W końcu musieliśmy przerwać pogawędkę, bo krasnolud powiedział, że wjeżdżamy na trasę szybkiego ruchu i musi się skupić, bo w końcu nie chcemy wypadku. Jakby nie patrzeć musiałam się z tym zgodzić. Zaczęłam rozglądać się po pokoju i zauważyłam na jednej ze ścian dziwne pokrętełko. Podeszłam zaciekawiona i przyjrzałam się mu bliżej. Miało kształt malutkiego koła fortuny, jakie widzi się często w teleturniejach. Zwyczajowo miało wskazówkę. W tym wypadku utknęła ona zielonej części koła. Dwie pozostałe były koloru żółtego i czerwonego. Kierowana ciekawością, a może i przekorą („nigdy nie dotykaj nieznanych ci rzeczy w obcym miejscu!”) chwyciłam za kółeczko i przestawiłam je tak, by wskazówka znalazła się na żółtym polu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz