Oto koniec tego bloga. Zapraszam na Skra▼▼ki!

czwartek, 30 maja 2013

Spragnione gwiazdy. Rozdział 3

Nadniebny Pociąg
Pokój zawirował, a ja nadal trzymając za kółko fortuny poczułam, że pokoik jest pełen ludzi, a ja zaraz stracę pionową postawę. Zaczęłam tracić oddech, ponieważ ludzie, oraz inne istoty, prawie mnie zgniatały. Czyjś róg wbił mi się po żebro i usłyszałam gniewny głosik:
- Uważaj młodzieńcze, ledwo co je polerowałem!
Chyba nikt nawet nie zauważył, że pojawiłam się tak nagle. Zaciskając dłoń na pokrętełku przestawiłam je znów, z zamiarem uzyskania zielonego pola, ale ktoś mnie popchnął i wskazówka zawędrowała na czerwoną część koła.

Pokój ponownie zawirował, a ja znalazłam się w prawie zupełnej ciemności. Jedynym źródłem światła w pokoiku była ledwo świecąca, naga żarówka pod sufitem, kołysząca się miarowo w takt jazdy. Poczułam natarczywy odór, którego pochodzenia nie byłam w stanie określić. Był to smród z gatunku tych, przez które nie można oddychać. Oczy zaszły mi łzami. Gdzieś obok mnie rozległ się świst metalowego pręta, a potem suchy trzask łamanych kości. Zduszony, nieludzki krzyk. Zamarłam w przerażeniu. Żarówka nagle rozjarzyła się, oświetlając dwie przysadziste postacie z zakrytymi twarzami i cienkimi pałkami w rekach, stojące nad trzecią, o wiele smuklejszą od nich, skutą łańcuchami. Leżała bez ruchu na podłodze. Była odziana w łachmany, a z jej pleców wyrastały dwa skrzydła. Wyglądały jakby były zrobione z dziwnie elastycznego, przydymionego szkła, i iskrzyły się w świetle żarówki. Jedno z nich sterczało pod dziwnym kątem.

- Garre, co to za stworzenie? - zapytał jeden z przysadzistych świszczącym, suchym głosem, po czym zwrócił na mnie świecące, małe oczka.
- Może to jakaś odmiana tego tu? - drugi z nich kopnął leżącą istotę, a ta skuliła się jeszcze bardziej.
- Nie obrażajcie mnie... nie mam nic wspólnego z ludźmi - wycharczała istota.
Jeden z przysadzistych odruchowo zamachnął się pałką, ale zanim ta opadła na plecy więźnia, kierowana sama-nie-wiem-czym, krzyknęłam:
- Przestań!
Pałka zawisła w powietrzu kilka centymetrów nad miejscem docelowym. Po chwili oprawca zreflektował się i zamachnął się po raz drugi. Tym razem zdecydowałam się na jeszcze głupszy krok - ruszyłam do przodu chcąc zatrzymać poczynania kata. Nagle czyjeś silne ramię owinęło mnie wpół i nic nie wyszło z moich szalonych planów. Tajemnicza osoba pociągnęła mnie w kierunku ściany z pokrętełkiem i zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, pokój zawirował, a ja znów znalazłam się w przytulnym pokoiku. Krasnolud puścił mnie i ryknął:

- Czyś pan postradał zmysły? Nie dość, że sobie kombinujesz z klasowaczem, to jeszcze rzucasz się na strażników w obronie więźnia! Gdyby nie ja, już byś się stał mokrą plamą - wbił we mnie wściekły wzrok.
- Ja... nie wiedziała...em -  w ostatniej chwili przekręciłam końcówkę.
- A mama mówiła mi, żebym nie przewoził ludzi, bo z nimi same kłopoty - westchnął krasnolud - co to właściwie ma znaczyć „nie wiedziałem”? Nikt ci nie mówił, żeby nigdy nie dotykać nieznanych ci rzeczy w obcym miejscu?-  spytał z wyrzutem.
Oczywiście, że mówił, ale nie przyznałabym mu racji, nawet za wszystkie skarby świata. Zaczęłam więc skruszenie:
- Bardzo przepraszam...
- Przeproś siebie!- przerwał mi krasnolud.
- … ale jak właściwie to działa? Trzy pokoje w jednym?- spróbowałam zmienić nieco temat.
- Coś w tym rodzaju- krasnolud wyraźnie lubił techniczne zagadnienia, bo rozpogodził się trochę - pokój jest jeden, ale mam wykupione taryfy w jeszcze dwóch wymiarach, oprócz naszego. To klasowacz - wskazał na pokrętełko - każdy z kolorów oznacza inną klasę. Zielony to pierwsza, żółty to druga, a czerwony to trzecia....

Nagle zauważyłam, że przecież nikt nie siedzi za kierownicą, więc przerwałam mu, siląc się na spokój:
- Kto właściwie prowadzi?
- Włączyłem autopilota, już dawno - odpowiedział spokojnie.
- To właściwie jesteś tu tylko po to by zbierać opłatę?
- Skąd, ktoś przecież musi włączyć autopilota!- fuknął krasnolud. - Ale wracając do klas. Przeznaczenia pierwszej i drugiej chyba się domyślasz, co zaś się tyczy trzeciej - jest to klasa przewoźniczo - więzienna.
- Czyli ta istota ze skrzydłami... co ona zrobiła? I kim była ona oraz jej oprawcy?- nie mogłam zapomnieć tego trzasku.
- Ta istota, jak mówisz - burknął - jest najbardziej nieprzyjaznym stworzeniem, jakie znam. Szanuje tylko siebie, a za punkt honoru uważa zabicie wszystkiego co się rusza i śmiało stanąć jej na drodze. Wystarczy, że się mu postawisz i nie pozwolisz zarżnąć swoich kur.
Krasnolud odetchnął głęboko, po czym dodał:
- Jeśli chodzi o strażników - nie oprawców- są to trolle, najlepsi klawisze, jakich sobie można wymarzyć.

Zrozumiałam, że próbowałam bronić... zabójcę. Mimo to nie czułam wyrzutów sumienia, czy nienawiści do tej istoty. Nie mogłam się powstrzymać od pytania, na które zdawało mi się, znam odpowiedź:
- Jak właściwie nazywa się to nieprzyjazne stworzenie?
- Skrzydlak, oczywiście - odrzekł.
Pokój zatrzymał się gwałtownie, ledwo co utrzymałam się na nogach. Krasnolud nie miał najwyraźniej problemów z równowagą, bo skoczył tylko zgrabnie do drzwi i trzymając za klamkę wypowiedział oficjalnym tonem:
- Mamy nadzieję, że podobała się panu podróż. Dziękujemy za wybranie usług firmy przewoźniczej Utazas. Życzymy miłego dnia!
Zastanawiając się nad sensem regułki, a dokładniej jaki miałam wpływ na to jakiej firmy usługi wybiorę (biorąc pod uwagę, że jedyne słowa określające moje życzenie brzmiały „ja chcę do miasta!”) odśpiewałam zapłatę i to chyba nie tak najgorzej, bo krasnolud nawet nie zatkał uszu, po czym wyskoczyłam przez usłużnie otwarte drzwi na biały puch pokrywający płyty chodnikowe. Podniosłam wzrok i zrozumiałam, że...

Znalazłam się w najdziwniejszym mieście jakie dotąd było mi dane oglądać. Wyglądało jakby zaprojektował je architekt z rozdwojeniem jaźni. Na parterowych bunkrach, szarych i z kratami w oknach, piętrzyły się dalsze kondygnacje, powykrzywiane, a do tego tak kolorowe, że ich elewacje przebijały bez problemu biel śniegu. Wszystko wskazywało na to, że najpierw były bunkry, a potem, z oszczędności miejsca, ktoś dobudował na nich barwne kondygnacje, jak drewniane klocki stawia się na podłodze. Żadnego połączenia. Na dodatek między niektórymi (dosłownie) drapaczami chmur wisiały mosty na linach, na wszystkich brakowało barierek, a na niektórych desek. Mimo to mieszkańcy miasta chodzili po nich, a co większe wyrwy przeskakiwali. Zapatrzona na kobietę z wózkiem, która właśnie mierzyła się do skoku poprzez trójdeskową dziurę w moście kilkanaście metrów nad ziemią przeszłam kilka kroków do przodu.

Nagle widok zasłonił mi wysoki jegomość w sportowej kurtce i głowie owiniętej zielonym szalikiem, tak, że widać było tylko oczy. Usłyszałam zduszony głos:
- Siema młody. Może by tak zapodać ci parę bilecików? Tanio mam, rząd D, miejsce drugie, lepszej miejscówki nie załapiesz…
Nie usłyszałam co powiedział dalej, cały czas próbowałam dojrzeć ponad jego ramieniem co dzieje się z kobietą z wózkiem. Właśnie skoczyła. Widziałam, jak w zwolnionym tempie, kiedy odrywa się od jednej z desek i z gracją przelatuje nad dziurą. Wózek, jakby ważył niewiele więcej od piórka, trzymała jedną ręką, a drugą wyciągnęła w bok, jak baletnica na linie, kiedy próbuje złapać równowagę. Lekko opadła na drugim brzegu wyrwy w moście i jakby nigdy nic poszła dalej, pchając przed sobą wózek.

Szalikowiec potrząsnął mną za ramiona.
- Bierzesz czy nie?
Usłyszeliśmy ostry, świdrujący w uszach gwizd. Chłopak odwrócił się nerwowo w stronę dźwięku i wepchnął mi w ręce bilet ze słowami:
- Yyy, masz, mały, sto procent przeceny! - po czym, jak to ładnie się określa, oddalił się pospiesznie.
Zza rogu wyłoniły się trzy osoby. Każda z nich była w fioletowym mundurze z wielkimi, złotymi guzikami. Na głowach miały wysokie, futrzane czapy, równie fioletowe jak reszta odzieży. Na każdym nakryciu głowy widoczny był złoty herb z wygrawerowanymi literami „PL”. Jeden z owych fioletowych osobników podbiegł do mnie, złapał za przód płaszcza, odwrócił się do kolegów i wrzasnął:
- Nareszcie mamy Gienka Du…
- A ochrona danych osobowych?! - ryknął, przerywając mu, inny mundurowiec - Jak już, to Gienka D., zapamiętaj to sobie!
- Ale to przecież nie jest on - ciszej od poprzedników zaoponował trzeci osobnik - Gienka twarzy nikt dotąd nie widział, prawda?
- No taak… - zastanowił się trzymający mnie mężczyzna - ale przecież mógł się przebrać, nie, szefie?- wyraźnie zwrócił się do jegomościa dbającego o ochronę danych osobowych. Jednak zanim szef cokolwiek zdążył powiedzieć, na pytanie odpowiedział trzeci osobnik:
- Earl, pomyśl chwilę! Niby kiedy? Goniliśmy go od piątej przecznicy stąd, nie miał ze sobą nic, nawet plecaka, a nawet gdyby miał gdzieś tu ukryty kostium nie miałby czasu na przebieranki. Poza tym nie jest taki niski!- stwierdził patrząc na mnie badawczo.
- Ale ma to! - Earl wyrwał mi z ręki i tryumfującym gestem podniósł nad głowę nieszczęsny bilecik od szalikowca.
Papierek z kolei przejął szef, przyglądał mu się przez chwilę i mruknął:
- Chyba dzisiaj rano drukował te bilety, i nie zdążył się zorientować w organizacji, bo taki rząd nie istnieje. Przecież one nawet nie są oznaczone literami! Co za palant… - odwrócił wzrok od biletu i spojrzał na mnie. Myślał o czymś przez chwilę, westchnął i spytał:
- Jak się nazywasz i skąd pochodzisz, blondynku?

Trochę się we mnie zagotowało po takim określeniu, ale nie mogłam stwierdzić, że „blondynkiem” nie jestem, odpowiedziałam więc posłusznie na pytanie (nie zapominając o niedawnej zmianie imienia i o tym co myślał o moim pochodzeniu krasnolud):
- Nazywam się Nake i pochodzę z Gór Siedmiu Wiatrów.
- A dowodzik? - spytał ze złośliwym uśmiechem Earl, jakby czuł, że niczego takiego nie posiadam.
Zmroziło mnie trochę i zastanawiałam się gorączkowo co zrobić, powiedzieć. Od przykrych konsekwencji kłamstwa uratował mnie szef:
- Daj spokój chłopakowi. Widać, że nie jest wspólnikiem Gienka, a jeśli tak, to jest ofiarą oszustwa - trzeci osobnik żwawo pokiwał głową. - Ile zapłaciłeś za ten bilet?- pytanie skierował do mnie.
- Właściwie to nic… Kiedy usłyszeliśmy gwizd, on uciekł i dał mi ten papierek – odpowiedziałam.
- Chociaż tyle - mruknął szef. - W takim razie musimy znaleźć oszusta zanim uda mu się kogoś naciągnąć - dodał głośniej, po czym znowu ściszył nieco głos. - W zasadzie w tej chwili jest już daleko, a do przerwy obiadowej zostało nam - spojrzał na nieistniejący zegarek na rękę - niewiele czasu, więc zarządzam poszukiwanie dobrej restauracji. Raz, raz!- klasnął dwa razy w dłonie podkreślając potrzebny pośpiech.
Na to odezwał się bezimienny dla mnie, jak dotąd, mundurowiec:
- Chodźmy do „Złotego Kolibra” - uśmiechnął się do nie-do-końca-wiadomo-kogo. - A może Nake pójdzie z nami? I tak musimy go przesłuchać a tak połączymy przyjemne z pożytecznym.
- Ty to masz łeb, Kwiatkowski! - ucieszył się szef - daleko zajdziesz! - poklepał go przyjaźnie po ramieniu.

Earl zapomniał już o tym, jak bardzo chciał mnie zgarnąć i wyraził swoje niecenzuralne zdanie o barze „Złoty Koliber” oraz dodał, że najlepszym miejscem na tani i dobry obiad będzie knajpa „Pod Spłowiałym Aniołem”. Po krótkiej i ostrej wymianie zdań stanęło na propozycji Earl’a, a ja, jako podejrzany-nie podejrzany poszłam z nimi. Na moje pytanie jakimi właściwie służbami są odpowiedział szef:
- Nazywamy się Pomoc Ludzka, a nasz oddział jest do spraw oszustwa i degradacji środowiska.
- Degradacji środowiska? - nie potrafiłam ukryć zaskoczenia.
- Brakło ludzi, więc ktoś musiał to wziąć - wzruszył ramionami szef.
W końcu zaszliśmy pod jeden z bunkrów. Na drzwiach od góry do dołu były wywieszone pleksiglasowe tabliczki z powyklejanymi napisami. Zauważyłam tabliczkę dentysty, okulisty, wróżki, geologa, architekta, sklepu mięsnego, a na samym dole restauracji „Pod Spłowiałym Aniołem”.

Weszliśmy przez okratowane drzwi, a w środku było… prawie pusto. Tylko w centrum otynkowanego i odrapanego pomieszczenia stała niecodziennych rozmiarów deska do prasowania w wyblakłe kwiatki. Funkcjonariusze, jak dowiedziałam się od Earl’a nazywani przez ludność miejską „pomocnikami”, podeszli do deski i usiedli na jej obrzeżach jak na ławce (swoją drogą zostało miejsca przynajmniej na pięć osób). Nie wiedząc co czynić stwierdziłam, że najlepiej będzie robić to, co oni (jak na przyjęciu, kiedy nie wie się do czego służy dany widelec). Jeden z pomocników nacisnął wielki, czerwony guzik na podłodze, a deska „do prasowania” zaczęła powoli się unosić, skrzecząc przy tym, jakby jej mechanizmy nie były oliwione od wieków. Chcąc zobaczyć jak to się dzieje, że jej nogi wydłużają się, unosząc nas (może są zrobione teleskopowo? Jeśli tak, to u podstawy nie powinny być takie cienkie, jak dla zwykłej deski!) pochyliłam się nieco do przodu, ale zanim zdążyłam zobaczyć chociaż kawałek tajemniczej konstrukcji, któryś z mundurowców szarpnął mnie do tyłu i syknął mi do ucha:
- Chcesz, żeby ci urwało łeb?

Faktycznie, byliśmy już blisko sufitu, a właściwie włazu, który się w nim otworzył. Był on jednak na tyle wąski, że ledwo zmieścił się podest, na którym siedzieliśmy i zostało tylko trochę miejsca na nogi, wystające nieco poza jego krawędź. Wjechaliśmy do czegoś w rodzaju szybu, z tym, że zamiast otworów wentylacyjnych mijaliśmy drzwi do różnych mieszkań, czasami do sklepów z wielkimi oknami wystawowymi obok. Co jakiś czas widać było futryny bez drzwi, za którymi majaczyły inne budynki, a do których prowadziły, te urągające wszelkim normom bezpieczeństwa, mosty na linach.

W pewnym momencie Kwiatkowski zapytał:
- Nake, wiesz co znaczyła ta czerwona linia, która była namalowana przy wjeździe do tego szybu?
- Nie bardzo - odpowiedziałam. Coraz bardziej miałam ochotę podziękować krasnoludowi za jego doskonałą wymówkę dla mojej niewiedzy: „Góry Siedmiu Wiatrów”.
- To znaczyło, że minęliśmy strefę ziemską i wjeżdżamy w księżycową.
Popatrzyłam na niego trochę jak na wariata. Co to niby miało znaczyć? Jakby odgadując moje myśli Kwiatkowski odpowiedział:
- To znaczy, że tutaj jest trochę inne przyciąganie. Stojąc, siedząc, albo leżąc tego nie czujesz, ale kiedy przejdziesz kilka kroków zrozumiesz co mam na myśli - mrugnął do mnie łobuzersko.
Mijaliśmy kolejne piętra, aż w końcu dotarliśmy przed drzwi ze stalowymi okuciami i napisem nabazgranym białą farbą „Pod Spłowiałym Aniołem” oraz namalowanymi dwoma skrzydełkami, które wyrastały z „A” w ostatnim wyrazie. Wydawałoby się, że napis był wykonany od niechcenia, a jednak wglądał naprawdę ładnie. Szef pokierował w eter słowo „stop”. Podest posłusznie zatrzymał się i wszyscy wstali. Spróbowałam przejść do drzwi i… poczułam, że jestem lekka, leciutka. Spróbowałam skoczyć. Uniosłam się powoli, acz dosyć wysoko i łagodnie opadłam przy drzwiach do restauracji. Naprawdę cudaczne uczucie. Zupełnie jakbym chodziła po księżycu.
- Podobało się, góralu? - wyszczerzył zęby Kwiatkowski - podejrzewam, że nasze miasto jeszcze nie jednym cię zaskoczy - otworzył drzwi, w teatralnym geście skłonił się nisko. - Panie przodem! - zawołał.

Kiedy  to usłyszałam trochę się zaniepokoiłam (czyżby iluzja przestała działać?). Jednak to ostatnie nie było skierowane tylko do mnie, bo Kwiatkowski dostał pięścią Earl’a w ramię za ten niewinny żarcik. Kiedy w końcu wszyscy weszli, a właściwie wpłynęli do restauracji (okrągły pokój z jajowatymi stołami i pufami oraz dziurą w suficie) podeszła do nas kelnerka, ubrana w białą bluzkę i  czarne szarawary, czy jak kto woli, czarną hakamę. Popatrzyła na nas jak na kogoś, kto wyraźnie jej przeszkadza, odwróciła się i wrzasnęła na całą restaurację:
- Stolik dla czterech osób!
Jeden ze stolików spod ściany i cztery pufy podbiegły do nas… a przynajmniej tak to wyglądało.
- Panowie wolą na tarasie czy we wnętrzu?- spytała znudzonym głosem kelnerka.
- Prosimy na tarasie - odpowiedział szef.
Pufy przysunęły się do nas, a mnie, ponieważ nie usiadłam od razu,  jedna z nich podcięła nogi. Upadłam na nią i zapadłam prawie do środka. Nie ma to jak miękkie siedzenia. Z czystej ciekawości przypatrzyłam się nóżkom stołu. Tylko, że to wcale nie były nóżki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz