Nadniebny Pociąg |
- Przynieść menu z cenami czy bez?
- Z cenami - odpowiedział szef.
Zanim ludek zdążył odlecieć (reszta zrobiła to od razu po odstawieniu nas) zdążyłam spytać:
- Przepraszam, ale dlaczego właśnie wy nosicie te fotele? To chyba ciężka praca?
Ludek popatrzył na mnie w wyrazie najwyższego zdziwienia, ale odpowiedział:
- Ponieważ jest to przyjemniejsze niż noszenie cegieł na budowie. No i mogę porozmawiać, a to nie pozwala mi zapomnieć tego języka - wystarczą trzy dni, żebym zapomniał mowy, której uczyłem się przez tydzień.
Kiedy ludzik odleciał Earl popatrzył na mnie spode łba i warknął:
- Myślałem, że jak ktoś z Gór przyjeżdża tutaj to chociaż przeczyta coś niecoś o miejscu, w które jedzie, a nie wypytuje wszystkich dookoła o rzeczy podstawowe.
Odpowiedziałam na to chłodnym spojrzeniem, bo cóż mogłam innego zrobić. Powiedzieć, że i tak staram się nie pytać o wiele rzeczy, które są dla mnie niewytłumaczalne? Że wiele bym dała choć za jeden rozdział przewodnika? Tak, mówienie o tym nie miało sensu.
- Daj spokój, Earl - odezwał się Kwiatkowski- a ty może czytasz o miejscu, w które jedziesz? Poza tym Nake pewnie tu przyjechał, bo usłyszał o Kudłatym Show, prawda?- zwrócił się do mnie z uśmiechem.
- A tak… trochę o tym słyszałem. Podobno świetna impreza? - coraz bardziej lubiłam Kwiatkowskiego. Pewnie nie zdawał sobie sprawy jak bardzo mi pomógł. Niby to takie oczywiste, ale ta informacja, uzyskana przypadkiem od krasnoluda, wyleciała mi z głowy.
- To na pewno. Najciekawszą i najbardziej wyczekiwaną częścią tego dwudniowego festiwalu jest oczywiście rozmowa z Wszystkowęszącym Psem - włączył się do rozmowy szef.
- Wszystkowęszącym Psem… - powtórzyłam za nim jak echo.
- A tak. Nie uwierzę, że nie słyszałeś o nim! Co roku w czasie swego Show wybiera trzech szczęśliwców, którzy mogą zadać mu po jednym pytaniu. Jak dotąd nigdy się nie pomylił. A przy okazji - w zeszłym roku wybrał mnie - szef podkręcił dumnie wąsy.
- Gratuluję… ale czy to znaczy, że pytanie zadaje się przed całym tłumem ludzi? - starałam się nie brać pod uwagę, że mnie nie wybierze, więc nieco zaniepokoiła mnie myśl o tym, że będę pytać o Sjgę przed tłumem ludzi, którzy go nienawidzą.
- Och nie - zaprzeczył szef, a ja odetchnęłam - pytanie zadajesz poza mikrofonami, na ucho samemu Psu. Jednakże odpowiedź jest wypowiadana głośno - znów wstrzymałam oddech; oby nikt nie domyślił się z odpowiedzi, jakie było pytanie… - Wiesz, to jest po to, żeby nikt nie mógł potem przekręcać jej słów na swój sposób.
- Szef dostał odpowiedź „za tyle dział czasu, ile mają najbliższe jagodziane urodziny licząc od ich dnia”. Może powiesz wreszcie o co chodziło, szefie, bo z tego co zrozumiałem już się spełniło - wyszczerzył zęby Kwiatkowski.
- W sumie… czemu nie - zamruczał szef. - Pytałem kiedy dostanę awans. W odpowiedzi chodziło o moją córeczkę Jagódkę. Dwa tygodnie po festiwalu miała swoje piąte urodziny. Jak się później okazało, pięć miesięcy od urodzin córeczki dostałem upragniony awans - zaśmiał się.
- Czyli jego odpowiedzi nie naprowadzają na to jaka była treść pytania, a jednocześnie są zrozumiałe dla samego zainteresowanego? - podsumowałam niepewnie.
- A myślisz, że niby dlaczego Wszystkowęszący Pies jest taki popularny? - odezwał się Earl.
Uśmiechnęłam się do siebie. Może nie będzie tak źle. Muszę jeszcze wymyślić jak się dostać do tej trójki szczęśliwców.
- Właściwie na jakiej podstawie Pies wybiera tych, którzy zadają mu pytania? - spytałam z miną niewiniątka. Szef znów się zaśmiał.
- To już wie tylko sam Pies. Nieważne w jakim rzędzie stoisz (moja kuzynka stała w pierwszym, na samym środku, właściwie tuż pod jego nosem, przez trzy lata z rzędu i jej nie wybrał). Ja za to stałem gdzieś w środku i jakoś mnie zauważył - szef uśmiechnął się do siebie.
No ładnie, pomyślałam. Teraz już tylko mogę mieć nadzieję, że Dao mu o mnie jakimś cudem wspomniała.
Wreszcie przyszło menu. Ponieważ nie znałam żadnej z tam wymienionych potraw po prostu wylosowałam coś na chybił- trafił za sześć wlazłkotków. Cokolwiek to było, smakowało nieźle. Po odśpiewaniu zapłaty (muszę przyznać, że Earl ma naprawdę wspaniały, donośny głos, kto by się spodziewał…) stwierdzili, że przesłuchanie poniekąd się odbyło i kazali mi tylko podpisać papier, na którym Kwiatkowski miał napisać treść przesłuchania, bo jak szef stwierdził: „Skoro i tak jesteś niewinny to o co mam cię pytać?”. Ponieważ jednak procedura tego wymagała, zatrudnił Kwiatkowskiego, by ten użył swych „zdolności literackich ujawniających bardzo rozbudowaną wyobraźnię”.
Zaprowadzili mnie do centrum, gdzie niedługo miał zacząć się Show. Jak zdążyłam się dowiedzieć szachownica wymalowana żółtą farbą na odśnieżonym placu oznaczała miejsca stojące, bo tylko takie tam były. Na każdym z pól owej szachownicy był wypisany numerek, a przy każdym z rzędów czerwoną farbą zostały zaznaczone numery rzędów. Funkcjonariusze stwierdzili jednogłośnie, że jeszcze przed Show muszą zdążyć napisać raport z przesłuchania, więc pożegnali się ze mną i oddalili w jedną z licznych uliczek. Zostałam sama na środku pustego placu i zaczęłam się zastanawiać za ile godzin ma się rozpocząć Show, skoro jest tu tak pusto. Nagle zauważyłam, że na plac wbiegła grupka paroletnich dzieciaków. Przybiegły w moją stronę, złapały się za rączki i wirując dookoła mnie wyśpiewały dziecięcą wyliczankę:
Był sobie wiekowy smok
Słabszy z roku na rok
Mimo to o swe gwiazdy dbał
Co dzień magicznie je podlewał!
- Że niby co robił? – spytałam rozbawiona.
Dzieci zatrzymały się, a jedno z nich z bardzo obrażoną miną powiedziało:
- No podlewał, tak jak kwiaty w ogródku, żeby rosły i były silne!
- Faktycznie, jak mogłem na to nie wpaść…- mruknęłam.
- Tola, Mari, Karo, Ane! Zostawcie pana!- postać zbliżała się powoli, a dzieci chichocząc uciekły w jedną z uliczek.
Była to mniej-więcej mojego wzrostu dziewczyna o zaróżowionej od chłodu twarzy, na której roiło się od piegów. Spod różowej czapki uszatki na ramiona opadały loki koloru miedzi. Co zaś się tyczy reszty odzienia, był to po prostu niebieski kombinezon narciarski. Na szyi miała plakietkę z napisem „Sandra - bileterka. Kod: 84993” oraz zawieszony pas, który podtrzymywał tekturowe pudło spoczywające jej w dłoniach. Uśmiechnęła się i spytała:
- Przepraszam za nich - mrugnęła. - Hej, nie masz jeszcze biletu? Właściwie został mi tylko jeden, a sama bardzo chciałabym obejrzeć ten Show… Nigdy go nie widziałam bo… tak jakby nie stać mnie… - spuściła trochę głowę.
Było dla mnie niejasne jak może kogoś nie stać na odśpiewanie wlazłkotków, ale stwierdziłam, że pytanie o to byłoby niegrzeczne więc zdecydowałam się by powiedzieć:
- A ile kosztuje bilet?
- Dwadzieścia wlazłkotków, jest w czwartym rzędzie. - To faktycznie dużo, pomyślałam. Mogłabym za to kupić trzy obiady i jeszcze by mi zostało. - A ja mogę odśpiewać tylko osiem - dodała pospiesznie.
No i masz, zachmurzyłam się. Uwielbiam takie dylematy moralne. Normalnie bardzo chętnie kupiłabym jej ten bilet, gardło od śpiewania by trochę bolało, ale co tam. Tylko, że ja muszę dostać się do Wszystkowęszącego Psa… Moje rozmyślania przerwała bileterka. Najwyraźniej zauważyła, że się waham, bo zaproponowała:
- Wiesz, jedno miejsce do półtora metra na półtora, czyli bez większych problemów zmieszczą się dwie osoby… Niestety nie mam z kim stać, ale może ty… - trochę zrumieniona spojrzała na mnie z nadzieją.
Chyba naprawdę musi jej zależeć na tym Show, skoro zgodzi się na dzielenie miejsca z gościem, którego widzi po raz pierwszy w życiu, pomyślałam sobie. Przynajmniej ja bym tak nie zrobiła. Stwierdziłam, że w sumie czemu nie - ale żeby nie było, że ze mnie taki dobry samarytanin, postawiłam jeden warunek:
- Niech ci będzie, ale te osiem wlazłkotków odśpiewasz, a ja dorzucę resztę.
Dziewczyna wyraźnie się rozpromieniła, zaczęła dziękować, a potem wyciągnęła z kieszeni dyktafon opatrzony w kłódkę szyfrową „bo musi się z szefową rozliczyć”. Muszę przyznać, że faktycznie przy ósmym wlazłkotku już nie śpiewała, a cienko zawodziła i nie wyglądało to na grę aktorską. Może to klątwa, a może mają tu jakieś przydziały, o których nic nie wiem? W zasadzie brzmiałoby to sensownie, przecież każde bogactwo materialne ma swoje odniesienie w surowcach naturalnych, np. złocie, a to przecież nie bierze się znikąd. Chociaż tutaj chyba wszystko jest możliwe.
Jakoś udało mi się odśpiewać te dwanaście wlazłkotków, lecz nie da się ukryć, że była to należność ciężka do „zapłacenia”. Gardło rozbolało mnie niemiłosiernie. Sandra jeszcze parę razy mi podziękowała i zaprowadziła na naszą miejscówkę.
- Za chwilę się zacznie! - powiedziała ucieszona, lekko podskakując. - O, o popatrz! - drżącą ręką wskazała kurtynę na scenie, która zaczęła się powoli rozsuwać.
Cały czas zastanawiałam się gdzie podziała się reszta widowni. Jakby w odpowiedzi na moje pytanie, uliczki prowadzące na plac zapełniły się różnego rodzaju istotami i ich gwarem. Tłum powoli wlewał się na plac, aż wszystkie miejsca zostały zajęte. W zasadzie miałyśmy szczęście, bo półolbrzym stanął za nami, a nie przed - tam ustawił się człowiek, jak myślę, a po lewej niepokojący, półprzezroczysty cień, zaś z drugiej strony znów człowiek. Pomyślałam, że chyba ludzie przeważają w tym mieście liczebnością. Sandra była chyba zbyt podniecona tym, że obejrzy Show, by zauważyć cień, który stanął obok. Albo może było to dla niej normalne. Zauważyłam, że ma dziwnie trójkątne uszy, nienaturalnie wydłużone. Do tego w jej twarzy było coś niecodziennie… dzikiego. Wyglądało na to, że jest mieszańcem. Oczywiście nie zamierzałam wyciągać pochopnych wniosków, więc postanowiłam skupić się na scenie, a było na co patrzeć.
Zaczęło się od zimnych ogni i fontann iskier, wśród których tancerki pokazywały na co je stać, przy rytmicznej muzyce bębnów. Potem kilka występów poskramiaczy bestii, jak się przedstawili. Gwoździem ich programu miał być Szklany Potwór. W końcu zeszły ze sceny zwierzęta podobne do borsuków, które skakały przez latające obręcze, oraz konie z pyskami ryb połykające wszystko, co było zrobione z metalu. Jeden z poskramiaczy, pusząc się z dumy, oznajmił, że widzieliśmy właśnie najlepsze wytresowane iluzje bestii w tym kraju, a teraz zobaczymy… coś prawdziwego. Jak najbardziej żywego „potwora nad potworami”. Zmieniło się oświetlenia na scenie - trochę je przyciemniono i w obłokach suchego lodu na scenę wjechała wielka, metalowa skrzynia okuta łańcuchami. Cała publiczność wstrzymała oddech. Naprawdę wyglądało to groźnie. „Panie i panowie! Oto przed wami, osławiony w swym okrucieństwie, najprawdziwszy skrzydlak!” Kilkanaście osób krzyknęło. Usłyszałam jak za mną ktoś prosi o wodę, bo jego żona zemdlała. Naprawdę nie potrafiłam zrozumieć dlaczego tak się go boją. Pamiętałam skrzydlaka z klasy więziennej w pokoju transportowym. Nie wydał mi się straszny. Raczej dumny. Dumny, acz ośmieszony, upokorzony bo… dostał się do niewoli. Czy naprawdę jest aż tak zły?
Kilku pogromców chwyciło za liny wystające ze skrzyni. Wieko otwarto i ukazał się skrzydlak. To niemożliwe, pomyślałam. Przecież on był więźniem. Nie mogli go tutaj… Istota zaczęła się szarpać przewracając kilku swych treserów. W odwecie dostała batem. Wydała okrzyk jak zraniony ptak. Publiczność zaczęła się śmiać. Był to zimny, okrutny śmiech, który wypływał ze strachu okraszonego nienawiścią. Sandra też się śmiała. Nie mogłam na to patrzeć, słuchać tego. Zmusili skrzydlaka do skoku przez obręcz, a ten, wykorzystując to, że była w ogniu, otarł się o nią i podpalił liny. Zerwał je. Wzleciał kilka metrów na scenę, ale nie zdążył uciec - ktoś strzelił do niego, a ten spadł, nie wydając żadnego dźwięku. Znów śmiech i oklaski. Bezwładne ciało zawlekli z powrotem do skrzyni i wynieśli ze sceny. Nawet nie pamiętam co było dalej. Cały czas myślałam o tym mrożącym krew w żyłach, bynajmniej nie z powodu głównej postaci, pokazie.
Po jakimś czasie obudziłam się z zamyślenia. To Sandra szarpała mnie za rękaw i piszczała:
- Och, popatrz, popatrz, to on, to on!
Na scenę wszedł na czterech łapach Pies. Wielki, dostojny pies, w eleganckim prochowcu i ogonie zawiniętym bandażem. Podszedł do mikrofonu i wyprostował się. Zanim cokolwiek zdążył powiedzieć, dostał wielkie oklaski, słychać było krzyki. Gdzieniegdzie prześwitywały sztandary z napisami typu „Kochamy cię Psie!!!”, „Pokaż swoją mądrość” albo „Gniechowoninianie pozdrawiają!”.
Kiedy wrzawa nieco ucichła Pies powiedział:
- A teraz wybiorę, zgodnie z tradycją, trzy osoby, których pytania wysłucham i odpowiem na nie.
Znów oklaski.
- Pierwsza z nich to…- Pies zamknął oczy - Eberhard Woskol!
Na scenę wbiegł grubawy człowieczek. Bardzo szczęśliwy nachylił się ku Psu. Ten wysłuchał, pokiwał głową i powiedział:
- Nigdy po drugiej niedzieli kwiecistego miesiąca.
Wrzawa tłumu. Człowieczek pokiwał żwawo głową, ładnie podziękował potrząsając łapą Psa energicznie i zbiegł ze sceny.
- Następna jest…- Pies znów zamknął oczy- Amelia z Krótkiej Doliny!
Amelia okazała się być cieniem, który stał obok mnie. Cień przepłynął przez tłum i stanął obok Psa. Amelia zadała pytanie.
- Kiedy tylko zjawi się niebieski łom i będziesz wiedziała, że jest markowy - zabrzmiała odpowiedź Psa.
Cień- Amelia spłynął ze sceny i stanął na powrót obok mnie. Wielka radość publiczności. Teraz, pomyślałam gorączkowo, musisz wybrać mnie! Patrzyłam na niego, nie mrugając wcale, aż oczy zaszły mi łzami. Słyszałam dokładnie każde słowo które wypowiedział.
- A ostatnim pytającym w tym roku będzie… - Pies zamknął oczy, odetchnął głęboko. Nie odzywał się dłużej niż poprzednio. Publiczność wpatrywała się w niego tysiącami par oczu.
- Groze, syn kowala z Zalesia Dolnego!
Tłum znów okazał swoją radość, a ja zamarłam. No i co teraz? Czy będę w stanie dostać się do Psa po zakończeniu przedstawienia...? Sandra popatrzyła na mnie, zaśmiała się i spytała:
- Zawiedziony? Nie martw się, spróbujesz w następnym roku- uśmiechnęła się miło.
- Emm, no jasne, dzięki- odpowiedziałam, zmuszając się do uśmiechu. Za rok może już nie być tej krainy, pomyślałam z goryczą.
Groze wyglądał jakby był wyciosany z kamienia, a każda część ciała była innym blokiem. Wszedł niezgrabnie na scenę, schylił się ku Psu i wyszeptał swoje pytanie. Pies odpowiedział:
- Nie trać nadziei, gdyż niedługo ujrzysz zielone kwieciowisko na białym kocie.
Tłum zaryczał oznajmiając jak bardzo uwielbia Psa. Potem jeszcze kilka kabaretów rozśmieszało publiczność i na tym zakończył się osławiony Kudłaty Show. Nie oznaczało to końca zabawy - wszystkie sklepy ogłaszały przeceny, restauracje, bary i puby zapraszały na potańcówki, a stragany uginały się pod ciężarem taniej wyżerki, jeszcze tańszych plastikowych zabawek i innych rzeczy niewiadomego pochodzenia, a czasem i użytku. Sandra koniecznie chciała mnie zaciągnąć do straganu kuzyna, gdzie dostaniemy darmowy deser, a ja, ponieważ miałam ochotę na coś słodkiego, poprawiającego humor zgodziłam się chętnie. Faktycznie lody i ciastka były bardzo dobre, jak się dowiedziałam domowej roboty. Robiły prawdziwą furorę. Sandra wydała mi się naprawdę miła, chociaż nie mogłam wymazać z pamięci jej mściwego śmiechu w czasie pokazu poskramiaczy bestii…
Na straganie obok sprzedawane było surowe mięso. Wpadłam na pewien pomysł. Skoro nie mogę dostać się do Psa (biorąc pod uwagę ilość ochrony potrzebowałabym chyba ze dwa pułki wojska i maga, żeby ją sforsować) to może chociaż pomogę jednej istocie… Przynajmniej spróbuję, postanowiłam. Kupiłam trochę mięsa, Sandra doradziła mi, które jest najlepszej jakości („Lubisz befsztyk? Jak chcesz to dam ci świetny przepis!”) i na odchodnym ni stąd ni zowąd spłonęła rumieńcem i powiedziała:
- Aż mi głupio, że dopiero teraz o to pytam… ale ze mnie idiotka - uśmiechnęła się - ale trudno. To jak właściwie się nazywasz?
Trochę mnie przytkało. Nawet tego nie zauważyłam.
- Nake. Ze mnie też idiota, bo zapomniałem się przedstawić - wyszczerzyłam zęby.
- Ładne imię. Jeszcze się spotkamy, prawda?
- Myślę, że tak - uśmiechnęłam się raz jeszcze i stwierdziłam, że mi też zaczyna podobać się to imię.
Poszła w swoją stronę, a ja obeszłam plac dookoła, za scenę, szukając odpowiedniej przyczepy. Nagle na moim ramieniu spoczęła czyjaś ręka.
- A ty tu czego? - spytał grzecznie strażnik.
Zanim zdążyłam wymyślić jakąś odpowiedź nachylił się nade mną i poczułam odór wódki.
- Oj, najmocniej panią przepraszam – czknął - to pani tańczyła dziś na linie, prawda? Wspaniały występ, całuję rączki.
Nachylił się chwiejnie, ujął moją dłoń i pocałował, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł, zataczając się i wpadając z łoskotem na jedną z przyczep. Odetchnęłam z ulgą i dusząc śmiech zastanawiałam się czy przypadkiem prawdziwej tancerki nie weźmie za intruza. Udałam się w kierunku innych przyczep. Było ich mnóstwo, ale na szczęście ktoś pomyślał o kierunkowskazach. Znalazłam strzałkę z napisem „poskramiacze bestii”. Najciszej jak umiałam pokierowałam się w tamtą stronę. Podeszłam do szukanej przyczepy i usłyszałam nieartykułowany dźwięk, a potem brzdęk kieliszków i pijackie śpiewy. No tak, gratulują sobie udanego występu, pomyślałam. Splunęłam pod drzwi z pogardą. Schyliłam się i przeszłam tuż pod oknem przyczepy. Zauważyłam to, czego, jak mi się zdało, szukałam. Przede mną stał sporawy namiocik, a kiedy weszłam do niego zobaczyłam metalową skrzynię owiniętą łańcuchami. Postać, która była w środku poruszyła się niespokojnie i zacharczała:
- Czyżbym czuł świeże mięso?
Wstrząsnęły mną dreszcze, ale podeszłam bliżej, obeszłam metalowe więzienie dookoła i znalazłam małe okienko z kratami. Postać rzuciła się na nie, prawie przewracając skrzynię. Widziałam jak błyszczą białka oczu, a potem smukłe palce zaciskające się na kratach do białości. Chrapliwy, niespokojny oddech rozbrzmiewał przez chwilę. W końcu zdobyłam się na odwagę, by coś powiedzieć.
- M-mam coś dla ciebie…
Wyjęłam z kieszeni płaszcza zawinięty w papier i folię kawałek surowego mięsa. Drżącymi rękami podałam je przez kraty i szybko zabrałam dłonie. Skrzydlak porwał zawiniątko, schował się w głębi klatki i słyszałam jak rozrywa papier, a potem folię. Następnie donośne mlaskanie. Kiedy ucichło spytałam, raczej retorycznie:
- Chyba niezbyt dobrze cię tu karmią?
Cisza. Po dłuższej chwili skrzydlak przysunął się bliżej krat i popatrzył na mnie swymi zimnymi, srebrnymi oczami.
- Było zatrute, tak?- spytał cicho.
- Nie, skąd! - zaoponowałam szybko.
- A szkoda... - szepnął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz