Oto koniec tego bloga. Zapraszam na Skra▼▼ki!

wtorek, 4 czerwca 2013

Spragnione gwiazdy. Rozdział 5

Nadniebny Pociąg
- Wszystko jest lepsze od życia pośród ludzi - spuścił wzrok, zamyślony. Z trudem łapał oddech. - A ty czego tak właściwie ode mnie chcesz?- popatrzył na mnie podejrzliwie. - Jesteś człowiekiem, a rozmawiasz ze mną jak z równy z równym, na dodatek przynosisz mi doskonałe mięso...
- Ja… - wiedziałam, że nie byłabym w stanie kłamać patrząc mu prosto w oczy. Postanowiłam, że skoro mówię prawdę, to niech on będzie o tym równie pewien jak ja.
- Ja nie mogłem patrzeć jak się nad tobą znęcają - wyrzuciłam z siebie. - I… i nie chce mi się wierzyć, że ktoś taki jak ty jest sprawcą przestępstw, które zostały dokonane z czystej nienawiści do wszystkiego co się rusza - nie wytrzymałam już tego zimnego, świdrującego, nieodgadnionego spojrzenia. Spuściłam wzrok i zamilkłam.
- Zabiłem kilka istot - przyznał się - więc według ciebie dlaczego to zrobiłem?
Nadal czułam na sobie jego wzrok, ale nie potrafiłam już podnieść oczu.
- Bo… one… chciały ci wyrządzić krzywdę… bo jesteś skrzydlakiem…
- Uważasz więc, że mam prawo zabijać tylko dlatego, że ktoś chce zabrać mój dom? Uwięzić to, co jest wolne?- jego głos rósł na sile, jakby nie należał już do tej samej osoby. - Zagarnąć dla siebie wszystko w zasięgu ręki? Zniszczyć mnie?- zmęczony swą wypowiedzią odetchnął szybko parę razy i ucichł.

Właściwie nie wiedziałam co odpowiedzieć. W końcu wydobyłam z siebie głos:
- W zasadzie mogę powiedzieć „tak”, ale gdybyś to samo pytanie zadał po rozszarpaniu kogoś mi bliskiego bez wahania odparłbym „nie”.
Skrzydlak nic nie odpowiedział. Po chwili jednak spytał:
- To co zamierzasz zrobić?
W końcu podniosłam wzrok i odpowiedziałam hardo:
- Wyrwać cię stąd!
Na jego twarzy odmalowało się krańcowe zaskoczenie. Zaczęłam przeszukiwać kieszenie, nie znalazłam, więc zaczęłam przeszukiwać swoją fryzurę i wreszcie:
- Mam! - zawołałam tryumfalnie.
W ręku trzymałam najzwyklejszą wsuwkę do włosów. Jednak niektórzy wiedzą, że czasami jest to prawdziwy skarb.
- Oby się udało – szepnęłam.

Podeszłam do gigantycznej kłódki zawieszonej na drzwiach skrzyni. Zaczęłam grzebać w zamku. Po dość długich operacjach kawałkiem metalu w zamku coś kliknęło i kłódka otworzyła się. Teraz wystarczyło zrobić to samo z jednym z łańcuchów, który również blokował wyjście. Nagle poczułam na karku coś zimnego. Jeden z w miarę trzeźwych pogromców bestii przystawił mi nóż do gardła. Zamarłam w przerażeniu cały czas trzymając kłódkę i wsuwkę w dłoniach.
- Ty sobie nawet nie zdajesz sprawy, z tego co właśnie chciałeś zrobić, gnojku - syknął - właściwie chyba nie jesteś stąd… powiemy, że zaplątałeś się tutaj i to był nieszczęśliwy wypadek…
- Dosyć tego! - usłyszałam gromki, ciepły głos, teraz jednak z podźwiękiem stali.
Pogromca odskoczył ode mnie jak oparzony, a do namiotu wkroczył nie kto inny jak sam Pies.
- Wynocha - warknął do pogromcy, a ten posłusznie czmychnął jak najprędzej. - Nie martw się, jeszcze się z nim policzę - skierował to już do mnie.- Mam nadzieję, że nic ci nie zrobił?
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć Pies odezwał się:
- Zapraszam do mnie, ciepła herbata uspokoi cię trochę po wydarzeniach dnia.
- Ale…-wskazałam na klatkę skrzydlaka.
- On nie jest zaproszony - stwierdził Pies, a następnie dodał ciszej - skrzydlaki nie pijają herbaty, wierz mi - mrugnął przyjacielsko.

Ponieważ, jak to się mówi, zapomniałam języka w gębie, Pies chrząknął znacząco i wskazał głową na klatkę. Uśmiechnęłam się do niego jak mogłam najszerzej i zaczęłam dalej majstrować przy kłódce od łańcucha. W końcu mechanizm poddał się, a drzwi się otworzyły. Stał w nich skrzydlak. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nigdy nie przyjrzałam mu się dokładnie. Jedno ze swych skrzydeł, jakby z przyćmionego szkła, miał złamane, co utwierdziło mnie w tym, że jest to ten sam, którego widziałam w pokoju transportowo-więziennym. Był wyższy ode mnie o dwie głowy i miał pociągłą, ale nie „końską” twarz. Srebrnawe, krótko, acz nierówno przycięte włosy, dodawały mu łobuzerii, o ile można tak się wyrazić. Był bardzo smukły, a białe futro okalające ramiona i sięgające żeber dodawało mu godności. Koszulę trudno było dostrzec, ale najwyraźniej była biała, acz nie tak śnieżno jak futro, z wąskimi, długimi rękawami. Spodnie raczej w szarawym odcieniu, nie nazbyt szerokie, ale jednak niezbyt wąskie. Z poszarpanych nogawek wystawały potężne, ptasie szpony. Całość odzienia była „po przejściach”, mocno zniszczona, sporą część zajmowały zaschnięte plamy krwi, ale i tak trudno to inaczej określić - był piękny. Nie przystojny- piękny.

- Jeszcze jedno - powiedział Pies podchodząc do skrzydlaka. Wyjął z kieszeni tajemniczą buteleczkę i parę kropel wylał na złamane skrzydło. Usłyszałam dźwięk podobny do tego, jaki słyszy się, gdy pęka lód, a skrzydło wyprostowało się swobodnie. - No, teraz chyba nie musimy ci tłumaczyć, że możesz odejść? - spytał z uśmiechem Pies.
Skrzydlak skinął z szacunkiem głową  w kierunku Psa i podszedł do mnie.
- Już nie pierwszy raz stajesz w mojej obronie…- powiedział cicho - dziękuję.
Odbił się i z impetem poszybował w górę, przebijając dach namiotu. Powiał chłodny wiatr zimowej nocy, a światło księżyca zalało wnętrze. Patrzyłam na powiewające skrawki rozerwanej plandeki.

- Chyba czas na herbatkę, prawda? - spytał wesoło Pies, tak jakby pomógł wypuścić biedronkę, która zaplątała się w firankę, a nie jedną z najbardziej poszukiwanych istot w tym kraju.
- Muszę pana o coś spytać! - przypomniałam sobie i odwróciłam wzrok od dziury.
- Nie tutaj - odpowiedział - przy herbatce wszystko się wyjaśni - wyszczerzył kły.
Zaprowadził mnie do swojej przyczepy i otworzył drzwi ze słowami:
- Panie przodem - uśmiechnął się znacząco pod wąsem. To akurat mnie nie zdziwiło. W końcu jest Wszystkowęszącym.

Pies w przyczepie. Rys. MimiVeraCora
Wnętrze przyczepy przypominało starą herbaciarnię. Nieco ciemnawe w odcieniu pastelowe kolory, ledwo widoczne kwieciste wzory. Okrągły stolik na niskich nóżkach, stworzony do popijania kawy i zajadania się ciastkami. Nieopodal rozłożysta kanapa z niesamowitą ilością poduszek, nieco z boku fotel ze zdobionymi podpórkami i nogami. Ściany przyozdobione fotografiami i małymi olejami. Prawie wszystkie przedstawiały pejzaże. Pies zauważył, że przyglądam się ozdobom ścian i objaśnił:
- Każde z tych zdjęć i obrazów przedstawia miejsce, w którym kiedyś byłem. Istoty z tego miasta, na przykład, myślą pewnie, że pracuję raz w roku, gdy przyjeżdżam do nich na festiwal. Jednakże tak nie jest. Aby być w każdym z tych miejsc raz w roku muszę pracować prawie codziennie, ale mi to nie przeszkadza. Polubiłem takie życie - westchnął z rozrzewnieniem.
- Usiądź na kanapie albo na fotelu, jak wolisz- zaprosił Pies - zaraz przyniosę herbatę.
Przeszedł do drugiej części przyczepy, a ja usadowiłam się na stosie poduszek na kanapie. Pies wrócił, postawił imbryczek oraz dwie filiżanki na stole, po czym porwał kilka poduszek z kanapy, rzucił na podłogę i usiadł.
- To dobre dla starych kości - wyjaśnił widząc moje zdziwienie. - Przejdźmy zatem do konkretów. Co mi powiesz o tym, kim jesteś i dlaczego przybył… do miasta?- końcówka wyrazu „przybyć” była niedosłyszalna.
- Jestem Nake i pochodzę z Gór Siedmiu Wiatrów - powtórzyłam swoją regułkę. Widząc rozbawienie na twarzy Psa dodałam szybko: - Ale tak naprawdę jestem Wind i pochodzę z innego wymiaru.
- Dlaczego kryjesz się ze swoją prawdziwą tożsamością?- zapytał.
- Bo… - zaczęłam niepewnie - bo poproszono mnie o pomoc i nie mogę podawać prawdziwego imienia…
- Czemuż to? Nie podoba ci się? - spytał z niewinną miną.
Powoli zaczynał mnie denerwować. Przecież wiedziałam, że on i tak wiedział to wszystko!
- Bo jest damskie - burknęłam.
- Miło, że się przyznałaś, Wind- uśmiechnął się Pies.

Więc o to chodziło, pomyślałam. Jedna z tych wrednych, psychologicznych sztuczek, które osobiście uwielbiam, kiedy nie jestem ich „ofiarą”. Muszę przyznać, że mimo wszystko przyjemnie było usłyszeć prawdziwe imię i damską końcówkę czasownika.
- Teraz to, po co mnie szukałaś. Chciałaś zadać mi pytanie. Jakie?
- Przecież pan i tak wie to doskonale! - nie wytrzymałam.
- Nic nie jest nigdy do końca pewne - odparł Pies. - Poza tym wydaje mi się, że niezbyt przyjemnie rozmawia się z kimś, kto zawsze wszystko wie.
- Tak… ma pan rację- poddałam się  - a więc chciałam spytać: gdzie jest Sjga?
- Jesteś pewna, że to twoje ostatnie słowo? Pamiętaj, że możesz mi zadać tylko jedno pytanie.
Nagle milion myśli, niewytłumaczonych spraw przemknęło mi przez głowę. Tak, moich pytań było znacznie więcej.
- Tak, to moje ostatnie słowo - muszę być twarda, w końcu nie jestem tu w celach turystycznych, pomyślałam.
- Cóż moje dziecko - westchnął ciężko Pies - nie jestem w stanie udzielić pełnej odpowiedzi na to pytanie, a przynajmniej ty to tak ujmiesz, gdy ją usłyszysz.
Zamknął na chwilę oczy, po czym wyrecytował:

Był sobie wiekowy smok
Słabszy z roku na rok
Mimo to o swe gwiazdy dbał
Co dzień magicznie je podlewał

- Ja to znam!- przerwałam mu- dzisiaj jakieś dzieci mi to odśpiewały!
- Możliwe, to bardzo popularna dziecięca zabawa - pokiwał głową Pies- jednakże niewielu zna dalszą część - dodał.

W swych podróżach po firmamencie
Cały czas myślał zawzięcie
O straconym niebieskim życiu
Które poświęcił gwiazd myciu
O straconym czymś jeszcze
Czego nie znają nawet wieszcze

- To bardzo ładny wierszyk, ale jak ma mi pomóc w poszukiwaniach?- trochę rozdrażnionym głosem zadałam pytanie.
- No właśnie - znów westchnął Pies.
- Jeżeli jestem za głupia by to zrozumieć… To jaki ma sens mój pobyt tutaj? - załamałam się nieco.
- Może by tak trochę inne podejście? Pomyśl przez chwilę - pomruk surowości był dobrze rozpoznawalny w jego głosie.
Ponieważ żadne lepsze rozwiązanie nie przyszło mi do głowy, spróbowałam pomyśleć. Siedziałam tak dobrą chwilę, aż zapaliła mi się „żaróweczka” w mózgu.
- Zaraz…zaraz.… pytałam o Sjgę, więc to co usłyszałam musi być o nim albo o osobie mu bliskiej, w przenośni oczywiście!
- Moja odpowiedź nie jest zagadką - skwitował chłodno Pies.
To zbiło mnie z tropu.
- Cóż, na dziś wystarczy wrażeń- stwierdził i ziewnął potężnie - pomyślisz o tym jutro. A teraz, jeśli chcesz, możesz spać na kanapie, na której siedzisz, albo sama znajdziesz sobie nocleg, w którymś z hoteli, chociaż biorąc pod uwagę ilość przyjezdnych z okazji festiwalu, będą to długie poszukiwania - powiedział sennym głosem.

Chcąc nie chcąc musiałam przyznać mu rację, podziękowałam więc za otrzymany ręcznik i  piżamę, po czym odwiedziłam łazienkę, zahaczając o kuchnię i ułożyłam się do snu na bardzo wygodnej, jak się okazało, kanapie w salonie przyczepy. Trochę dziwiło mnie ile zupełnie dużych pokoi mieści się w tak niewielkiej z zewnątrz przyczepie. Zrzuciłam to na karb tego, że nie doceniam tutejszych producentów motoryzacyjnych. Nie dane mi było jednak zbyt długo pospać.

Obudził mnie donośny brzdęk od strony okna. Postać, która najwyraźniej zrzuciła postawiony tam imbryczek, rzuciła w ciemność wiązankę całkiem oryginalnych przekleństw. Kiedy skończyła, zwróciła głowę w moją stronę i znów zaklęła.
- Dlaczego chociaż ty nie możesz mieć mocnego snu? - spytała z wyrzutem.
Z rozdziawionymi ustami patrzyłam na nieproszonego gościa, który burknął coś pod nosem o dzisiejszej młodzieży i podszedł powoli do kanapy, na której leżałam. Postać zapaliła nocną lampkę, która stała nieopodal kanapy. Mdławe światło ukazało twarz zakrytą kapturem z czarnego materiału i błyszczące ostrze kosy, którą tajemniczy osobnik trzymał w dłoni.

- Co się gapisz - spytał intruz- skoro i tak cię obudziłem, to chociaż w ciemnościach nie będę się obijał, nie?
Moje pierwsze skojarzenie z postacią w czarnym płaszczu i kosą w ręce było jedno:
- Jesteś… Śmiercią? - to pytanie brzmi głupio, gdy nie ma się takiego zjawiska przed nosem i nie siedzi się na kanapie, bez broni, w środku nocy, w przyczepie zalanej mdławym światłem lampki nocnej.
- A skąd! - fuknął przybysz - to moja szefowa jest. Chociaż dopiero od jutra przechodzi na emeryturę, już parę miesięcy temu cały interes przejął jej siostrzeniec, Zgon. Myślałem, że jako młodszy nieco od swojej ciotki nie będzie takim cholernym tradycjonalistą! - machnął niecierpliwie ramionami, a kosa zaświszczała groźnie. - No popatrz tylko! - podetknął mi pod nos ostrze swej broni - jak z czymś takim mam bezszelestnie przemykać po ulicach?! Czarny płaszcz z kapturem jeszcze zniosę, nawet stylowy. Ale to! Gdzie się nie ruszysz, zaraz o coś zahaczysz i hop, wszyscy na nogach, łącznie z tym co miał być denatem! - jęknął z rozgoryczeniem.
Mimo powagi sytuacji nie potrafiłam opanować chichotu.
- I z czego rżysz? - burknął obrażony.
- No cóż… - zaczęłam siląc się na powagę - wydaje mi się, że kosa sama z siebie o nic nie zahacza, więc gdybyś trochę się poduczył to nie byłoby z tym problemu…
- No jak bym słyszał szefostwo, słowo daję!- - machnął energicznie wolną ręką.
Odetchnął parę razy głęboko, po czym spokojniej już głośno się zastanowił:
- Właściwie dlaczego ja ci to mówię? W sumie komuś w końcu musiałem się wygadać, ale kto mnie tam słucha…. - przewrócił oczami z dezaprobatą - tak naprawdę nie ciebie szukam, tylko Wszystkowęszącego. Ale dość zwierzania się przypadkowym ofiarom. Może po prostu posłużę się tą przedpotopową bronią w wyższych celach? - zamachnął się, wyraźnie we mnie celując, lecz po chwili opuścił kosę.
- Zaraz, a może ty wiesz gdzie jest Wszystkowęszący?
- Nie mam pojęcia! - skłamałam szybko.
- Mówi się trudno i żyje się dale j- westchnął - i żyje się dalej, dobre nie?- wyraźnie uznał to za świetny dowcip. Znów się zamachnął.

- Poczekaj! - wyciągnęłam ręce przed siebie, jakby chcąc zatrzymać ostrze kosy.
- Co?- spytał głupkowato.
- Powiedz, jaki sens ma zabijanie Wszystkowęszącego? - wymyśliłam wątpliwość naprędce.
- Jaki, jaki - przedrzeźniał kosiarz - czy to nie oczywiste? Inhumacja kogoś kto wie co było, jest i będzie. To dopiero wyczyn! Nareszcie by mnie docenili… - ostatnie zdanie mruknął tylko.
- A-ale…przecież wszyscy go uwielbiają… - zaczęłam ostrożnie -  twoje szefostwo nie?
Kosiarz nie odpowiedział. Zastanawiał się chwilę, a w końcu odpowiedział wzruszając ramionami:
- Właściwie… to nie wiem.
Zadowolona z siebie, że udało mi się pozbawić go trochę pewności, mówiłam dalej:
- A jeśli tak? Wtedy na pewno im nie zaimponujesz…
Zakapturzony intruz popatrzył na mnie podejrzliwie. W pierwszych promykach słońca, prześwitującego zza firanek zauważyłam, że kosa w ręku zakapturzonej postaci nabiera dziwnej faktury... jakby jej ostrze było zrobione z tektury oklejonej srebrnymi papierkami od czekolad.  Przybysz musiał zauważyć moje natarczywe spojrzenie na kosę, bo jego wzrok również się na nią pokierował. Skamieniał. Po chwili ruszył wolno w stronę ściany i z całej siły uderzył w nią swoją bronią. Usłyszałam dźwięk jak przy zgniataniu tekturowego pudła.

- No nie wierzę, że się odważył!- wrzasnął tak nagle, że aż podskoczyłam - co za bezczelny typ!- cały czas krzyczał do papierowej harmonijki, która jeszcze przed chwilą wydawała mi się śmiercionośnym ostrzem kosy.
- A…ale co się właściwie stało z twoją bronią?- wykrztusiłam.
- Ten padalec ją podmienił! Na coś takiego!
- Chcesz powiedzieć, że nie zauważyłeś różnicy?-  moje zdziwienie sięgnęło zenitu.
- Po ciemku sam jej nie odróżniałeś - odparował - bo nie wmówisz mi, że drżałeś przed kawałkiem tektury.
- Wcale nie drżałem - uniosłam się honorem.
- Jasne, jasne - burknął - no cóż, w tej chwili nie mogę ci nic zrobić. Wrócę później, poczekasz na mnie, prawda? - nie czekając na odpowiedź dodał zaraz- w tej chwili muszę zwiewać, zaczyna przecież świtać… no i im szybciej dorwę Belzebuba tym lepiej - mruknął jeszcze do siebie, po czym jego postać mignęła przez firankę.

W pierwszym momencie ucieszyłam się, bo pomyślałam, że przynajmniej kilka istnień zachowa swój ziemski byt trochę dłużej (w tym ja), ale zaraz potem naszła mnie inna myśl: że to nie jest takie dobre, jakby się mogło zdawać na pierwszy rzut oka. Przecież teraz życie rozpanoszy się bezlitośnie...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz